Wspomnienia

Wspominki Grzegorza Jaczyńskiego

Poniższe wspominki ("wspomnienia" to za duże słowo) spisałem na prośbę, o groźbę niemal zahaczającą Przemka, czyli Janusza Ramotowskiego. Nie należy ich oczywiście traktować jako historii Grup Oporu "Solidarni", nie są nawet zbliżoną do kompletności historią mojego w GO udziału. Może kiedyś znajdę czas i napiszę coś bardziej uporządkowanego i kompletnego? Zobaczymy.
Pewnym problemem jest oczywiście to, że o wielu sprawach nie pamiętam, wielu wspomnień nie jestem w stanie umiejscowić czasowo, a na dodatek najmocniej w pamięć wryły się sytuacje, które najbezpieczniej można nazwać anegdotycznymi.
Na dobry początek kilka wspominek z mojej wojenki z komuną.

Kiedy zacząłem "knuć" przeciw komunie? Właściwie to trudno jednoznacznie określić. Świadomość "istoty rzeczy" wyrobiono we mnie dość wcześnie - opowieści mojego Ojca o udziale Dziadka w wojnie bolszewickiej i koleżanki mojej Mamy - starej, jeszcze przedwojennej nauczycielki - o Orlętach zrobiły swoje: już w podstawówce sprawiałem kłopoty nauczycielce historii (a przez to i mojej Mamie, bo też była nauczycielką w tej szkole, tyle, że uczyła geografii) kłopotliwymi pytaniami. Ojciec dbał zresztą o moje wychowanie i nie przepuścił żadnej okazji - w 1968 cudem uniknęliśmy spałowania. Najwyraźniej uważał, że trzynastolatek, jakim wówczas byłem, nie powinien siedzieć w domu, gdy na ulicach ważne rzeczy się działy :-). I chyba miał rację...

Pierwsze ulotki - to już liceum. Najpierw w grudniu 1970 udział w samorzutnej chyba akcji rozlepiania wezwania do uczczenia minutą ciszy na długiej przerwie zabitych stoczniowców (liceum Słowackiego). Pierwszy druk i sypanie - już w Hoffmanowej, do której byłem karnie przeniesiony (związku z polityką to raczej nie miało). Nie była to wprawdzie w pełni świadoma akcja - po prostu na jakiejś prywatce postanowiliśmy po pijanemu uczcić naszego gospodarza i na wyrwanej płytce linoleum wycięliśmy (bodajże ułamanym drutem od parasola) napis - treści nie pamiętam, zdaje się "głosuj na Maćka" - jakoś to powieliliśmy (chyba używając pasty do butów) w kilkudziesięciu egzemplarzach i wysypaliśmy z okna. Było to w okolicy jakichś "wyborów", więc nawet spora afera z tego w szkole wyszła :-). Jak by nie było - dziewictwo w ten sposób straciłem, więc dalsze działania jakoś łatwiej przychodziły.

Nie były to jeszcze działania zorganizowane, ot, jakieś próby pisania na maszynie przez wiele przebitek komentarzy do zmian w konstytucji i rozprowadzanie wśród znajomych, pyskowanie na zajęciach z "ekonomii politycznej' - i tak jakoś jako "wolny strzelec" dotrwałem do 1980.

W 1980 zaczęło się naprawdę. Na początku 1980 ponownie, bo przygód z nauką trochę miałem, wróciłem na studia. A że pyskowaniem na zajęciach opinię wśród kolegów miałem w miarę wyrobioną, więc siłą rzeczy stałem się jednym z założycieli NZS w Politechnice Warszawskiej. Poznałem wtedy Teosia i jakoś tak wyszło, że zostałem jednym z jego "pretorian". Kierowałem Sekcją Informacji NZS PW, na swoim Wydziale (MEiL), rządzonym niepodzielnie przez Tomka Hypkiego, współwydawałem m.in. pisemko "Idzie Nowe", drukowałem śpiewniki patriotyczne itp. Gdy w Łodzi wybuchł strajk studencki, pojechałem tam w ekipie wspomagającej (wg SZSP była to "bojówka NZS z Warszawy"), zaczepiłem się Biurze Prasowym Strajku i jako "Doradca Biura Prasowego do Spraw Ważnych" (nigdy w życiu już tak cudownej fuchy mieć nie będę ) strajkowałem aż do końca. Strajkowanie "do końca" musiało mi się chyba spodobać, bo w grudniu 1981 dopiero połączone siły Rektora i NSZZ "Solidarność" PW, z jej przewodniczącym Andrzejem Smirnowem na czele, zmusiły mnie i kilku innych "nieodpowiedzialnych ekstremistów" do opuszczenia Gmachu Głównego w nocy z 13 na 14 grudnia.

Po strajkach studenckich z początku 1981 udało się zarejestrować NZS. Legalizacja w niewielkim jedynie stopniu wpłynęła na to, co robiliśmy i do czego, na wszelki wypadek, staraliśmy się przynajmniej psychicznie, przygotować.

Teoś nie miał złudzeń, co do intencji czerwonych i rozwoju wydarzeń. Nie jestem pewien, czy było to w okolicy strajku po pobiciu Rulewskiego, czy w maju, w trakcie wystawy i kiermaszu wydawnictw niezależnych (chyba to drugie) - zaczął rozważać (a w każdym razie podzielił się ze mną swoimi przemyśleniami) potrzebę organizacji "legionów NZS", czyli grupy ludzi pewnych i zdecydowanych, gotowych w razie potrzeby na różne wariactwa.

Do stanu wojennego "Legiony" nie zaistniały jako sformalizowana grupa (w gruncie rzeczy dotyczy to również okresu późniejszego, aż do pojawienia się Grup Specjalnych RKW) - po prostu kilku z nas rozmawiało częściej ze znajomymi o sposobach ulotkowania, staraliśmy się zapoznać jak największą liczbę kolegów z technikami poligraficznymi i zorientować się, na kogo w razie potrzeby można naprawdę liczyć. Sama nazwa "Legiony NZS" używana była w wąskim gronie, i raczej w tonie żartobliwym.

A potem przyszedł stan wojenny. Mnie zastał "twardo strajkującego" na Politechnice. W nocy z 12 na 13 grudnia, we współpracy z "Solidarnością" kolejarską, próbowałem zorganizować na Dworcu Centralnym sieć łączności z resztą kraju przy wykorzystaniu telefonicznych połączeń kolejowych (jedynych działających). Niewiele z tego wyszło, bo bezpieka też wiedziała, których telefonów nie wyłączyła i nie była aż tak głupia, by nie przewidzieć, że spróbujemy je wykorzystać. Wróciłem na Politechnikę, a gdy nas z niej wyproszono, przenieśliśmy się do akademika "Mikrus". Drukowaliśmy tam na ramce jakieś komunikaty (pamiętam, że wałek miał w jednym miejscu wgniecenie i kiepsko to wychodziło), staraliśmy się zorientować w sytuacji: kogo zamknęli, z kim można złapać kontakt, ogólnie się pozbierać. Nie pamiętam już dokładnie, co kiedy i z kim wtedy robiłem - w każdym razie długo nie wracałem do domu. Jedną czy dwie noce spędziłem w "Mikrusie", ukrywałem się u kolegi na Bielanach (podsłuchiwaliśmy tam przez radio ZOMO przygotowujące się do pacyfikacji Huty - zapamiętałem dialog pomiędzy stacjami "krokodyl 1" i "krokodyl 2" - raczej na zwykłym radioodbiorniku, bo chyba nie dysponowaliśmy jeszcze wówczas aparaturą podsłuchową). Potem nocowałem w mieszkaniu kolegi z MELu na Muranowie, z którego musieliśmy uciekać i na które w kilka minut po naszej ucieczce miała ponoć najechać bezpieka (byłem wtedy bardzo przeziębiony i miałem wysoką gorączkę, w trakcie ucieczki "cudownie ozdrowiałem" w parę sekund - czego to adrenalina nie potrafi), jeszcze później gdzieś na Grochowie.

W ogóle wszystko to było bardzo szarpane i nieskoordynowane aż do chwili, gdy jakoś chyba pod koniec grudnia odzyskałem kontakt z Teosiem. Spotkaliśmy się w mieszkaniu gdzieś na Saskiej Kępie, pamiętam, że przyniosłem mu jakąś paskudną czapkę zimową, w której później długo chodził i twierdził, że nie rzuca się w niej w oczy. Od tego spotkania wszystko stało się jakieś spokojniejsze i zorganizowane. Teoś, jak to Teoś - miał już chyba kontakt z Bujakiem, miał też namiary na kilka grup robotniczych. Czy już wtedy miał też namiary na specjalistów od działań typu "eksport-import bez cła" nie pamiętam, w każdym razie przynajmniej o zamiarze uchwycenia takich kontaktów mówił.

Nie potrafię w tej chwili uporządkować chronologicznie (a co dopiero mówić o przypisaniu do konkretnych dat!) wspomnień z tego okresu. Jawią mi się one jako zbiór zdarzeń najczęściej anegdotycznych, o specyficznym wprawdzie niekiedy rodzaju humoru, jednak niewątpliwie zabawnych. Przykładowo: jakoś chyba na początku 1982 prowadziliśmy akcję "scaleniową", której elementem było włączenie do naszych działań m.in. grupek, które uważały, że do komunistów trzeba strzelać i w tym celu starały się pozyskać broń (jedna z takich grup, do których nie zdążyliśmy dotrzeć na czas, zastrzeliła milicjanta Karosa). Rozmowy były trudne, trudno wszak przekonać zapaleńców, których pomysły w końcu jakoś się podzielało, że mają ograniczyć się do "papierowej amunicji". Były też nieco niebezpieczne - ryzyko prowokacji bezpieki było spore. Idąc na spotkanie z przedstawicielem takiej grupy poprosiłem kolegę znanego ze swego zamiłowania do militariów, by mnie ochraniał. Spotkanie było w idiotycznym miejscu, bo na ulicy w okolicy komisariatu na Żoliborzu, gdzie siłą rzeczy kręciło się sporo patroli. Jeden takich patroli przeszedł obok mnie chwilę po tym, jak rozstałem się ze swoim rozmówcą po umówieniu następnego spotkania. Patrol - jak to patrol: poszedł dalej. Prawdziwy strach przeżyłem, gdy spotkałem się ze swoją "obstawą" - dialog zapamiętam chyba na zawsze:

- Widziałeś ich? Nie wzięli by cię!
- Tak, wiem, obronił byś mnie.
- No pewnie!

W tym momencie rozchylił płaszcz, pod którym miał podwieszonego pancerfausta (a w każdym razie coś, co z pancerfaustem się jednoznacznie kojarzyło)
- Jak by podeszli bliżej, bym wykurwił...

Od tego czasu nie przyszła mi więcej do głowy myśl, by starać się o obstawę...

Inne, przepiękne wręcz wydarzenie - to ewakuacja powielacza "Roneo Vickers" z Politechniki, w wykonaniu m.in. dwóch brodatych, ubranych w zielone kurtki facetów, co to wielkie i ciężkie jak cholera pudło z napisem "papier toaletowy" z Warszawy do Falenicy pociągiem targali i udawali, że toto nic nie waży... A potem jeszcze okazało się, że powielacz nie miał bębna!

Akcja ta wielu rzeczy mnie nauczyła, zwłaszcza tego, że w warunkach konspiracji dokładne planowanie jest wprawdzie bardzo ważne, ale w praktyce najlepszy nawet plan diabli wezmą i będzie trzeba improwizować.

Bo cała sprawa wyglądała tak: Jakoś wczesną wiosną dowiedzieliśmy się, że pracownikom Politechniki udało się uchronić przed bezpieką powielacz NZS-u z wydziału MEiL (mojego). Konspiracyjna "Solidarność" na Politechnice Warszawskiej była chyba najbardziej konspiracyjną konspiracją ze wszystkich konspiracji w historii - o tym zresztą przy innej okazji. W każdym razie powielasz chcieli oddać - jednak tak, by NIKT i NIGDY nie dowiedział się, kto go przechowywał i kto go nam przekazuje. Jakoś tak wyszło, że ja miałem zorganizować to przekazanie. Atmosfera politechnicznej konspiracji musiała się mi udzielić (prawdę mówiąc należało brać pod uwagę możliwość, że PW była pod szczególnie baczną obserwacją SB, więc nie było to takie głupie), i akcję zaplanowałem szczegółowo i precyzyjnie - co do sekundy.
O umówionej godzinie uchyliły się boczne drzwi Wydziału i wysunęła się z nich anonimowa ręka z wielkim pudłem. W tej samej chwili przechodzący obok student (czyli ja) przejął pakunek i ruszył w kierunku zamkniętej zawsze (na tę okoliczność konspiracyjnie otwartej) furtki w ogrodzeniu. W chwili mojego wyjścia na Nowowiejską, pod furtkę podjechał swoim samochodem (Syrenką?) kolega "Wariat" (Tomek Kubalski), przejął pudło i powoli ruszył dookoła Politechniki (pilnie uważając, czy nikt go nie śledzi!) na Koszykową, do umówionej bramy w której już na niego czekałem (porównaliśmy wcześniej czas mojego przejścia "na skróty" przez teren PW i czas objechanie tego terenu samochodem). Brama była przechodnia połączona podwórkiem z Hożą i miała tę dodatkową zaletę, że mieszkanie mojego kolegi z MEL-u, Janusza Żyłkowskiego, posiadało wyjście do tej właśnie bramy. U Janusza powielacz miał przeczekać jakiś czas - czas, w którym pilnie sprawdzaliśmy, czy w okolicy nie kręci się nikt podejrzany! Podejrzanych nie stwierdziliśmy, więc znów o określonej z góry godzinie wytargałem pudło z zawartością (już nie pamiętam, czy tylko do bramy, czy aż na Hożą), gdzie czekał "Przemek", i gdzie podjechać miał zorganizowany przez "Grubego" AUTOBUS, który miał nas bezpiecznie wywieźć za rogatki.
Autobusu nie było.
Rezerwowym punktem spotkania był dworzec (Centralny czy Śródmieście?). Poszliśmy, poczekaliśmy.
Zupełnie jak w Kubusiu Puchatku: im bardziej czekaliśmy, tym bardziej autobusu NIE BYŁO!
Dwóch brodatych, ubranych w zielone kurtki facetów z wielkim pudłem w centrum Warszawy, jednym słowem PEŁNA KONSPIRACJA!!! Nie zapomnę jak poczułem się później, już w pociągu, gdy przeczytałem napis na pudle: "PAPIER TOALETOWY". Już nie wiem, czy rzeczywiście ktoś nas o ten papier zaczepił (chyba nie), ale czułem te spojrzenia: PAPIER TOALETOWY mają!!! CAŁE PUDŁO!!!! Gdzie to zdobyli?!? Mógłby się taki podzielić!!! Uff - jeszcze dziś robi mi się gorąco!

No tak - to kolejna anegdota, a miałem pisać o Grupach.

Po początkowym okresie rozgardiaszu Teoś zaczął dzielić między nas obowiązki i zadania. Nie były to zbyt rygorystyczne podziały - ja na przykład, choć poligrafia nie była mi przydzielona, jeździłem do Torunia naprawiać powielacz (znów ten nieszczęsny typ "Roneo Vickers", od którego chyba byłem specjalistą).

Moim formalnym przydziałem była technika, a konkretnie chemia. Któregoś dnia Teoś powiedział, że tworzy się sekcja techniczna, organizować ją ma "taki, no wiesz, właściwie przemytnik, ale uznał, że Ojczyzna w potrzebie i się zgłosił". Dlaczego chemia? O chemii pojęcia nie miałem - może oprócz pichcenia materiałów wybuchowych, ale to przecież chyba każdy Polak z mlekiem matki wyssał.

Przyjaźniłem się wtedy blisko z Dorotką Cibor - studentką (nb. bardzo zdolną i przeuroczą) Wydziału Chemii Politechniki Warszawskiej. Miała odpowiednią wiedzę, kontakty i literaturę - wiele się wzajemnie nauczyliśmy. Pierwszym naszym wyrobem był lont wolnotlący, niezbędny zarówno do przewieszek z ulotkami (wcześniej używaliśmy papierosów "Marlboro"), jak i nieco ciekawszych, acz zakazanych, zastosowań. Niestety udana była tylko pierwsza partia tych lontów - zrobiona na bazie bawełnianego oplotu cienkiej miedzianej linki. Gdy mój zapas linki się skończył, kolejne partie lontów wolnotlących stały się zbyt zawodne i trzeba było zmienić technologię na nasączanie sznurka od bielizny saletrą. Wolno to się nie tliło, lecz przynajmniej nie gasło.

Dużo było zamówień - niektóre bardziej, niektóre mniej zwariowane. Nie udało się nam nigdy zrobić wymarzonego przez Teosia ładunku oślepiającego "takiego, żeby jak się ucieka to można go rzucić, i żeby błysk oślepił goniących, ale tylko na krótko i żeby to nie mogło nikogo poranić". Nie udało się tych warunków spełnić - czego byśmy nie próbowali, to nie chciało być wystarczająca bezpieczne. Za to bomba do zniszczenia skrzynki rozdzielczej milicyjnych kamer udała się nad podziw - czego tam nie było: i termit, i napalm, i ładunek kumulacyjny... Szkoda, że nie została w końcu użyta!

Podobnie na kilku próbach skończyła się produkcja świec dymnych, których mieliśmy używać przeciw ZOMO. Po pierwszych nieudanych eksperymentach osiągnęliśmy sukces: ćwiczebnie odpalona świeca ważąca ok. 1 kg zadymiła cały plac Dąbrowskiego. Niestety dalszych zamówień nie było - może dobrze, bo później dowiedziałem się, że nasz dym w większym stężeniu mógł mieć właściwości gazu bojowego...

Przebojem były stosowane głownie w akcjach antykolaboranckich smrody (inne nazwy: "skunksy", "śmierdziele"). Tych sami nie robiliśmy - dostarczał mi ich "Docent" z Politechniki. Później dowiedziałem się, że robił je Arct (może robili wspólnie - nie wiem - KONSPIRACJA). Smrody wstrzykiwało się przez dziurkę od klucza do mieszkań tych, których na "drogę cnoty" należało delikatnie sprowadzić. Działało to - UFF, mocno! Piotruś "Gruby", gdy mu podczas jakiejś akcji antykolaboranckiej JEDNA kropelka tego zajzajeru kapnęła na rękaw kurtki, kurtkę tę chyba po miesiącu różnych zabiegów mógł ponownie założyć. Pamiętam, że nawet był bliski wyrzutów sumienia: "A ja temu skurwysynowi CAŁĄ fiolkę do mieszkania wstrzyknąłem!"

Nietrafionym znów produktem był atrament sympatyczny - nie dość, że cuchnął zgniłymi jajkami, to jeszcze i tak nikomu nie chciało się go (nawet późniejszej odmiany - już praktycznie bezwonnej) używać.

Z chemią wiąże się też trochę zabawnych sytuacji. Kiedyś, już nie pamiętam, do czego, potrzebowaliśmy większej ilości gliceryny. Oprócz Dorotki miałem jeszcze kilka bliskich przyjaciółek z chemią związanych (w sumie chyba powinienem się wstydzić, ale jakże przyjemne potrafią być niektóre aspekty "dbałości o dobro Ojczyzny"). Od Anki, która pracowała w Instytucie Chemii Przemysłowej dostałem litrowy słój gliceryny. Ale zaraz, gliceryny czy NITROGLICERYNY?!? Jak brałem to od niej z domu, byliśmy zbyt zaabsorbowani czym innym i jakoś tak niewyraźnie mówiła, a o nitracji gliceryny przecież tydzień temu rozmawialiśmy!!!

Okazało się, że to była zwykła gliceryna techniczna, ale emocji trochę miałem.

Najważniejszą w praktyce naszą "produkcją" chemiczną były różne mikstury związane z poligrafią: emulsje do sitodruku, farby do powielaczy bębnowych (z farbą do zwykłych powielaczy nie było kłopotu), specjalne farby do sitodruku (przyrządzana na bazie pasty "komfort" farba nie nadawała się do produkcji znaczków pocztowych), fotopolimery do wytwarzania fałszywych pieczęci itp. Organizowałem (nie sam!) te produkty, jednak, co tu udawać pacyfistę, najwięcej serca miałem do zamówień "specjalnych", czyli wszystkiego określanego jako "bomby, miny, karabiny". Kłopot polegał na tym, że RKW z Bujakiem na czele, co i rusz zmieniało swoje pomysły nakazując np. przygotowanie i użycie podczas demonstracji "ładunków wybuchowych w miękkich skorupach", a następnie SUROWO ich zakazując. Podobnie było z butelkami zapalającymi: raz polecając przygotowanie ich większej ilości, raz zabraniając ich używania.

Z tymi butelkami był zresztą spory kłopot. Początkowo głównym źródłem naszej wiedzy o sposobie ich wytwarzania była komunistyczna książeczka "Pirotechnicy z fabryki Gerlacha", sławiąca GL. Niestety, butelki przygotowywane według podanego w niej przepisu (z opaską chloranową) były bardzo zawodne. Rewolucyjny i genialny w swej prostocie wynalazek "klajstru chloranowego", który powstał podczas jednego z upojnych (dosłownie) wieczorów u Janusza ("Przemka") i Bronki Ramotowskich, zapewniający 100% skuteczności, przyszedł za późno, by go zastosować w praktyce demonstracyjnej.

Niekonsekwencji w poleceniach RKW było więcej - np. sprawa pirotechnicznych wyrzutników ulotek. Nie wiem z całą pewnością (kilka osób przyznaje się do wyłącznego autorstwa tego pomysłu), czyj to był wynalazek, w każdym razie był genialny. Krótka rura (początkowo stalowa, potem zwykły kawałek rynny z PCW) wypełniona w części ładunkiem miotającym a w części odpowiednio zwiniętymi ulotkami (oddzielonymi od ładunku krążkiem z grubej gumy) z zapalnikiem czasowym (zwykły lont lub opóźniacz elektroniczny). RKW trochę kręciła nosem, ale nigdy wyrzutników nie zakazała - zabroniono za to używania jako ładunku miotającego czarnego prochu (uznanego za "materiał wybuchowy"). Nigdy nie byłem w stanie pojąć i parę razy wspólnie z Teosiem się głowiliśmy, dlaczego dopuszczalna była dość niebezpieczna i stosunkowo mało stabilna mieszanka sproszkowanego aluminium z nadmanganianem potasu, a znacznie bezpieczniejszy czarny proch (technologię produkcji mieliśmy opanowaną) był surowo zabroniony! Cóż - wynikające z obaw przed posądzeniem o terroryzm wyroki RKW były niekiedy niezbadane.

Jak by nie było, fantazję mieliśmy niezłą, więc na częstych i nierzadko podlewanych bimbrem spotkaniach u Jerzego i Eli Zielińskich pomysłów "genialnych, zwariowanych i takich sobie" nie brakowało. Niektóre były realizowane, inne nie. Z tych ostatnich pamiętam niezrealizowany na szczęście pomysł wysadzenia w powietrze KC ciężarówką wypełnioną materiałem wybuchowym (prawie jak terroryści islamscy - tyle, że wymyśliliśmy to wcześniej od nich i zamiast kierowcy samobójcy miało być zdalne sterowanie), oraz szkoda, że zarzucony pomysł pomalowania na czerwono pochodu pierwszomajowego rodaminą rozpyloną ze sterowanego radiem modelu samolotu (o brak odpowiedniego modelu się to rozbiło). Któryś pochód pierwszomajowy jednak zasmrodziliśmy skunksami wmieszawszy się między jego uczestników.

Przeglądam to, co napisałem i dochodzę do niepokojącego wniosku, że czytający to ktoś spoza Grup mógłby wyrobić sobie na nasz temat dość jednoznaczny pogląd: nie dość, że krwiożerczy terroryści, to jeszcze nieomal zdegenerowani alkoholicy!

Cóż - bimbru pijało się sporo, chyba jednak naturalne jest, że młodzi ludzie żyjący bardzo długo w dużym, niekiedy wręcz ekstremalnym napięciu, musieli od czasu do czasu jakoś swoje emocje rozładować. Jednak szaleńcami - terrorystami nie byliśmy, choć czerwoni bardzo nam chcieli taką łatkę przypiąć, a i RKW najwyraźniej za niebezpiecznych "świrów" nas uważało. Większość naszych przygotowań "militarnych" była albo w gruncie rzeczy niezwykle pokojowa, bo dotyczyła stosunkowo delikatnego zabezpieczania demonstracji (kolce do przebijania opon, świece dymne, nawet butelki, których miały być użyte NIE do "palenia żywym ogniem" ZOMO-wców, ale raczej do ich odstraszania), albo robiona była "na wszelki wypadek", gdyby czerwoni zaczęli stosować wyjątkowo brutalne represje. Stąd większość "wybuchowych" przygotowań ograniczyło się do nauczenia się, co, jak i z czego zrobić, oraz do przygotowania podstawowego zapasu odpowiednich składników. W późniejszym okresie opracowywaliśmy też (chyba na życzenie RKW - tego nie jestem pewien) plan działań zabezpieczających ewentualny strajk generalny. Chodziło o przygotowanie się do związania działaniami opóźniającymi sił ZOMO na tyle długo, by strajki w wybranych zakładach mogły wystarczająco okrzepnąć. Rozpoznawaliśmy ewentualne trasy przemieszczania się ZOMO, wybieraliśmy newralgiczne punkty, które mieliśmy zablokować, planowaliśmy też podpalenie koszar ZOMO i ich sprzętu. Przygotowywany przez nas plan na "godzinę W" był dużo szerszy i obejmował przygotowanie ekip i sprzętu poligraficznego, zapasów papieru, nagłośnienia itp. - jak widać planowane "działania zbrojne", w których skądinąd najgroźniejszą bronią miały być butelki zapalające, były jedynie pewnym fragmentem. Na szczęście udało się nie zweryfikować tych planów w praktyce, choć z naszych wstępnych kalkulacji wynikało, że kilkugodzinne spore zamieszanie było w zasięgu naszych możliwości. Ba, planowane było nawet przeprowadzenie czegoś w rodzaju gry sztabowej dla zweryfikowania naszych planów - Okrągły Stół sprawił, że nie było to już potrzebne.

Grupy Oporu chyba jedną z najlepiej funkcjonujących struktur konspiracyjnych - świadczy o tym porównanie naprawdę dużej ilości różnych spektakularnych akcji przy skrajnie niewielkiej liczbie wpadek. Wpadki oczywiście były i byś musiały, jednak prawdę mówiąc, gdy staram się przypomnieć sobie jakąś wpadkę PODCZAS AKCJI, to poza wpadką przy krzyżu na Powązkach, na myśl przychodzi mi tylko wpadka Grubego podczas malowania tramwajów na pętli pod Hutą - a i ta wpadka była prawdę mówiąc efektem jego nadmiernej brawury (miał tylko obserwować akcję, a nie uczestniczyć w niej osobiście) i przypadku (broniąc się gazem łzawiącym przed rzucającym się na niego od tyłu pracownikiem MZK, sam się zagazował).

Grzegorz Jaczyński

Wróć