Wspomnienia
Wspomnienia Jacka Górskiego
Moje PRL-owskie dzieciństwo.
![]() |
"Wiejski" w 1985 |
Urodziłem się w 1965 roku w dniu powołania Józefa Cyrankiewicza na premiera PRL. Gdzieś daleko w wolnym świecie Beatlesi nagrywają "Help" i "Yesterday", a Mick Jagger tworzy "Satisfaction". Dorastam w jakże złudnym przekonaniu, że jestem wnukiem Józefa Piłsudskiego :))). W domu stoją figurki "dziadka" (jak pieszczotliwie mawiano na Marszałka) więc skojarzenie jest proste. Potem okazuje się, że to nie Komendant, a Zygmunt Górski ps. "Gryz" moim dziadkiem jest. Dopiero po latach archiwa wojskowe i obozowe odsłonią mi historię jego życia - w wieku 8 lat dziadek został wyrzucony z carskiej szkoły za udział w strajkach szkolnych w 1905 roku. Tworzył radomskie struktury PPS, NZR, POW, by w końcu wstąpić do Legionów. Jako nastolatek kolportował i drukował prasę konspiracyjną, malował hasła na murach, gromadził broń zdobytą od Rosjan, rozbrajał Austriaków w Radomiu i Niemców w Warszawie. W styczniu 1941 r. został aresztowany przez Gestapo. Pełni wówczas funkcję Szefa Grupy Bojowej Radomskiego Okręgu ZWZ "Jodła". Po brutalnym śledztwie trafił do KL Auschwitz, gdzie został rozstrzelany na słynnym "Żwirowisku" niespełna dwa miesiące później. Chciałbym wierzyć, że jego geny w jakimś stopniu wpłynęły na mój przyszły światopogląd.
Ja, w przeciwieństwie do mojego dziadka, dzieciństwo mam beztroskie. Moje pierwsze przygody na warszawskiej Pradze i pierwsza wielka miłość, Lolek i Bolek, Bonanza, Reksio, Kobra, Zorro i Niewidzialna Ręka. Jedyny problem to wieczny lęk przed czarną Wołgą z zakonnicami łaknącymi młodej polskiej krwi dla chorych na białaczkę dzieci w NRD. To była pierwsza i najstraszniejsza "urban legend" w moim życiu. Wszystkie podwórka pustoszały, gdy pojawiała się czarna Wołga! Później dowiedziałem się że Wołga to ulubiony samochód nie zakonnic a UB. Gdzieś w piątej klasie podstawówki pojawiło się zainteresowanie XX-wieczną historią Polski oraz fascynacja lotnictwem. Potem jednak zaczął psuć się sielankowy obraz świata - może wraz z wprowadzeniem pierwszych kartek na cukier w połowie lat '70. Pamiętam jak ojciec w wielkiej tajemnicy opowiadał mi o Katyniu, Poznaniu'56 czy Wybrzeżu'70 ostrzegając zarazem, że prawda to niebezpieczna. Wyraźnie wspomnienie z wakacji na podradomskiej wsi '76 to dziecięce plotki o stojących na bocznicy wagonach pełnych rosyjskich żołnierzy. Uzbrojeni po zęby czekali na znak do interwencji w pobliskim Radomiu. Opowieść ojca o spalonym KW Partii w Radomiu i traktorze ciągnącym dywan z transparentem "Chcemy chleba nie dywanów". Pierwsze podziemne wydawnictwo jakie zapamiętałem w domu nosiło chyba tytuł- "Na indeksie GUKPPiW", wydana pod koniec lat 70-tych czarna lista PRL-owskiej cenzury. Jak przez mgłę słyszę jeszcze jak starszy kolega objaśnia mi znaczenie napisów KOR i KPN wymalowanych na murach pod koniec lat siedemdziesiątych. Jeszcze teraz odczuwam radość tego poranka gdy z kilkugodzinnym opóźnieniem dowiedziałem się że my Polacy "mamy Papieża". Czy ktokolwiek w tamtym rozdyskutowanym porannym autobusie mógł przypuszczać, co to będzie oznaczało dla Polski i Świata. Docierają pierwsze wieści o sowieckiej okupacji Afganistanu. Moim wieczorom spędzanym w domu nieustannie towarzyszą ciche trzaski i zachrypnięty głos Radia "Wolna Europa". Z tego jednostajnego i niezrozumiałego dla dziecka szumu z czasem wydobywają się pojedyncze słowa, zdania, komunikaty, a w końcu obraz PRL i komunizmu. Moja ciotka Zofia Romanowiczowa (z domu Górska) jest znaną pisarką emigracyjną. Na paryskiej wyspie Św. Ludwika, wraz z mężem Kazimierzem prowadzi Księgarnie Polską, Wydawnictwo "Libella" oraz Galerię "Lambert", tworząc jeden z ważniejszych ośrodków emigracji polskiej na obczyźnie po II wojnie światowej. W 7 i 8 klasie podstawówki walczymy o każde słowo ze skomuszałymi nauczycielami historii. Dostają apopleksji, gdy pod byle pretekstem próbowaliśmy zakłócać lekcję poruszaniem tematyki roku 20-tego, Legionów Piłsudskiego czy Katynia.
Jest jeszcze jedno wydarzenie, które z pewnością kształtuje moją przyszłość. Była to niewinna w gruncie rzeczy przygoda z MO w 77 może 78 roku. W trakcie przejścia z kolegami przez Trasę Łazienkowską w niedozwolonym miejscu, wymachujemy w stronę "suki" floretem Jacka Czarneckiego "Czarnego" (trenował szermierkę) coś tam wykrzykując. Milicjanci ochoczo przyłączyli się do zabawy i w chwilę później ścigają nas po całym Grochowie swoją śliczną milicyjną suką. Poczułem po raz pierwszy ten dreszczyk emocji i... i nie dałem się złapać. Zapewne od tego sztubackiego wybryku zaczęło się nasze kumplowanie z "Czarnym".
W wieku 15 lat byłem już przygotowany emocjonalnie do nadejścia polskiego "Sierpnia". Przychodzi rok '80. Najpierw docierają informacje o strajkach na Lubelszczyźnie, chwilę potem stoi Gdańsk, Szczecin, Jastrzębie, wreszcie strajkuje cała Polska. Od września 1980 roku uczę się w Technikum Lotniczym. Na lekcje dojeżdżam autobusami obklejonymi plakatami o pogotowiu strajkowym. Odbywam praktyki w Warszawskich Zakładach Mechanicznych i Państwowych Zakładach Lotniczych - widzę rodzącą się Solidarność. Pamiętam wzruszające uroczystości z okazji 11 listopada w Katedrze. Chyba wtedy powstała tzw. Dolinka Katyńska, symboliczne miejsce na Cmentarzu Powązkowskim, skąd "nieznani sprawcy" ciągle kradli powstające tam tablice i plakaty. Atmosfera staję się coraz bardziej napięta. Pobicie Rulewskiego w Bydgoszczy, pacyfikacja Wyższej Szkoły Pożarnictwa na Żoliborzu i przygotowania do organizacji "Marszu Gwiaździstego" w Warszawie. Warszawa huczy od plotek o planowanym wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Moja siostra Agnieszka Górska (obecnie Dzikowska), studiuje na I roku Biologii na Uniwersytecie Warszawskim. Zazdroszczę jej tej dorosłości, możliwości wstąpienia do NZS, a przede wszystkim udziału w strajkach studenckich. Strajki na UW kończą się na kilka dni przed wprowadzeniem Stanu Wojennego.
Stan wojenny
W nocy z 12 na 13 grudnia coś dziwnego dzieje się na naszym podwórku. W środku nocy pod sąsiedni tzw. "blok wojskowy", zjeżdżają się ciężarówki wojskowe i samochody osobowe. Nic jeszcze nie podejrzewamy i idziemy spać. Stan wojenny odkrywamy sennie i powoli, jak nieświadoma tragedii ta część społeczeństwa, której nie dotknęły nocne aresztowania. Powielam schemat wielu polskich przebudzeń w dniu 13 grudnia 1981. Godzina 10.00: głucha cisza zamiast ulubionej audycji satyrycznej "60 minut na godzinę"; milczenie telefonu, kasza w telewizorze, choć powinien kończyć się właśnie Teleranek... i wreszcie Jaruzelski ze swoim "przemówieniem do narodu". Nie wierzymy własnym uszom:
Stan Wojenny!
Godzina milicyjna!
Zakaz zgromadzeń!
Zakaz fotografowania!
Wszystko to brzmi tak nierzeczywiście, tak okupacyjnie. Cicho gra Radio "Wolna Europa" - analizujemy każde słowo. Wieczorem robię pierwszą nielegalną rzecz w moim życiu. Z dużej gumy wycinam dwukolorowy stempel i drukuję pierwsze w życiu ulotki o wysublimowanej treści "WRON Won". Okrutnie dumny jestem z tego hasła, do momentu gdy się okazało, że wielu na nie wpadło.
Działam w konspiracji przed mamą, która woli, bym nie zaczynał tak szybko dorosłego życia Swoją droga sama zachęca mnie do czytania bibuły - dziś myślę, że widziała dużo więcej niż mi się wtedy zdawało. Czasem tylko miała pretensje (zwłaszcza po moich zatrzymaniach), że znów jej o czymś nie powiedziałem. W tym czasie mój ojciec pracuje na kontrakcie w Algierii pozostawiony sam na sam z troskami o los rodziny, bez wieści od nas. Noszę przy sobie list do mojej cioci we Francji, w którym chcemy poinformować rodzinę, zwłaszcza ojca, że u nas wszystko ok. List ten miał zostać przekazany pierwszemu napotkanemu obcokrajowcowi z prośbą o wysłanie za granicę. Następnego dnia urywam się spod opieki mamy i pędzę do "Czarnego" pochwalić się moimi ulotkami. Mamy przymusowe ferie, wieczorem siedzimy w domu przymuszeni godziną milicyjną. Rozkładam w pokoju dziesiątki postemplowanych kartek formatu A3, które po wyschnięciu tnę na pojedyncze ulotki. Gotowe rozklejam i rozrzucam na Grochowie. Z uwagi na pracochłonne cięcie dużych arkuszy papieru, masowo ogołacamy sklepy spożywcze z papierowej taśmy w rolkach, służącej do drukowania paragonów. Wydrukowane w ten sposób ulotki, cięło się dużo szybciej. Następną innowacją był druk ulotek na szarej taśmie pocztowej, która z jednej strony pokryta była cuchnącym, ale mocno trzymającym na gładkich powierzchniach, klejem kostnym. Dzięki temu na akcje zamiast kleju brało się mokrą gąbkę. To moja pierwsza nielegalna drukarnia i moje pierwsze ulotkowania - mam 15 lat.
Dziś ulotki wyglądają całkiem niewinnie, jak dzisiejsze wlepki. Każde dziecko przygotuje takie coś w 5 minut na komputerze i "rzuci" na laserową drukarkę. Jednak to jest początek lat 80-tych! Za posiadanie powielacza idzie się do więzienia, a posiadacze maszyn do pisania wzbudzają zainteresowanie władz. Praktycznie wszystkie rzeczy, potrzebne w drukarni tj. maszyny, papier, farby, folie samoprzylepne są albo nieosiągalne lub reglamentowane pod nadzorem. Komputer, podłączony do telewizora, pełniącego rolę monitora, kojarzy się jedynie z grami Atari i joystickiem. Tak więc w tych czasach gdy drukowanie czegokolwiek oznacza konieczność udania się do usługowego punktu ksero, najlepiej z dowodem osobistym w zębach - uzyskany efekt jest w pełni zadawalający. Jest Stan Wojenny i traktuję tę działalność bardzo poważnie, wiedząc że konsekwencje w przypadku złapania na gorącym uczynku z pewnością będą całkowicie "dorosłe". Dziś, te cudem zachowane skrawki papieru mają dla mnie zdecydowanie większą wartość, niż profesjonalne ulotki "tłuczone" parę lat później w kilkudziesięciotysięcznych nakładach na powielaczu.
W poniedziałek 14 grudnia wpadamy z "Czarnym" do jego szkoły, gdzie jego nauczyciel Przysposobienia Obronnego pozwala nam się zapoznać z przekrojowym modelem Kałasznikowa. Już nie pamiętam o czym sobie myślałem poznając zasadę działania AK-47, z pewnością o niczym grzecznym. Po wyjściu ze szkoły, kotwiczymy na kilka godzin w kilkusetosobowej kolejce po chleb. Na półkach sklepowych jest już jedynie tylko ocet spirytusowy. Podobno jajko na bazarze kosztuje juz 1000 zł (oficjalna cena cukru to 10,50zł... i tak go nie było).
W odpowiedzi na ogłoszony "zakaz fotografowania" wyciągam z szafy kieszonkową Smienę i, półprofesjonalnego w owych czasach, Zenitha. Pierwsze dni stanu wojennego spędzamy z "Czarnym" fotografowaniem wszystkiego co "wojenne".
Do dziś pamiętam jak uciekamy przed milicją przez zaśnieżony Park Ujazdowski. Krzyczę "tu gdzieś jest jeziorko" - chwilę potem pęka pod nami niewidoczny lód powodując przyśpieszając bicie serca. Przez znajomą z czasów podstawówki dziurę w ogrodzeniu wybiegamy na ul. Jazdów -tym razem jeszcze się udaje...
16 grudnia 1981 ZOMO pacyfikuje KWK "Wujek", lękliwie pojawiają się pierwsze w świece w oknach. Ustalamy rodzinne hasło mówiące o wpadce - jest to imię Eryk użyte w dowolnym kontekście. Należało do znajomego mamy, który za kolaborację z komuną stał się "persona non grata". I w ten sposób Eryk XYZ zostaje skazany na zapomnienie, zaś jego imię właściwie spożytkowane. Po raz pierwszy zostałem zatrzymany 17 grudnia 1981 w trakcie wyprawy na kolejne "bezkrwawe łowy". Dotarliśmy z "Czarnym" w okolice słynnego kina "Moskwa". Obrazek utrwalony przez Chrisa Niedenthala - SKOT z Moskwą i "Czasem Apokalipsy" w tle, jako symbol Stanu Wojennego obiegnie cały świat. Kto wie może i nam udało się wtedy zrobić podobne - niestety nie przetrwała ani jedna klisza z tamtych dni. Jakiś "czerwony" emeryt krzyczy na nas, że niewolono fotografować, że stan wojenny... Wskakujemy do tramwaju, za oknem gratka, SKOT z wieżyczką, koksownik i wojskowy posterunek. Otwieram okno w tramwaju i na bezczelnego robię zdjęcia. Moja lekkomyślność wepchnie nas po chwili w łapy wojska i milicji. Któż mógł przypuszczać, że zatrzymają ruch na całej Puławskiej i będą po kolei rewidować wszystkie tramwaje, których zjechało się już całe mnóstwo. Żołnierze wyciągają mnie z tramwaju, a "Czarny" niczym piastunka ujawnia się mówiąc, że jesteśmy razem. Jestem na niego zły - mogłem przecież usiąść sam, a tak liczba" jeńców" wzrasta niepotrzebnie. Lądujemy na komendzie na Malczewskiego. Przydaje się wcześniej uzgodniona wersję zeznań: jesteśmy modelarzami - zdjęcia nam są niezbędne do budowy modeli pojazdów pancernych. W trakcie przesłuchania straszony jestem nieuchronnym więzieniem i różnymi takimi. Znaleziony przy mnie list do rodziny za granicą ląduje w koszu - do dziś nie wiem czy była to szykana "słuchającego" mnie milicjanta, czy też próba ukrycia obciążającego mnie w jakiś niezrozumiały sposób dowodu. W domu nic nie wiedzą. Wieczorne walenie do drzwi - koleżanka mojej siostry żartuje mówiąc do mamy - To po Panią! - ma jednak rację, przyszli po mamę w sprawie syna. Podwieziona "suką" na komendę na Malczewskiego zastaje mnie w pokoju z kapitanem, który ogląda w telewizji odcinek serialu dla młodzieży "Gniewko, syn rybaka". Po wysłuchaniu pogawędki o "latających kulkach na ulicach mogących trafić synka w głowę" zobowiązuje się pilnować mnie, bym był grzeczny. "Czarny" uznany za prowodyra zostaje na "dołku" i wychodzi chyba dopiero następnego dnia.
Pojawia się pierwsza bibuła w pełnym tego słowa znaczeniu, kolejny powrót rosyjskiego самизата. Otrzymany w zaufaniu tekst, przepisujemy na maszynie w 5-7 kopiach na cieniutkich bibułkach (tzw. przebitka), i puszczamy dalej w obieg. Jest to sposób na obejście stalinowskiej cenzury stosowany przez rosyjskich dysydentów już w Rosji lat 50-tych ubiegłego wieku. W samizdacie ukazywały się utwory Sołżenicyna, Bukowskiego czy Pasternaka i w końcu prasa niezależna. O ile dobrze pamiętam, na początku stycznia '82 pojawiają się pierwsze podziemne gazety - Tygodnik "Mazowsze" i "Tygodnik Wojenny". Wydane na powielaczu wlewają w nasze serce nadzieję... "jeszcze Polska nie zginęła"!
Mimo pierwszego niepowodzenia nie zaprzestaję fotografowania. Tym razem idę sam, jako że "Czarny", leży powalony anginą po nocy spędzonej w areszcie po ostatnim zatrzymaniu. Ubrany w wojskową kurtkę z podpinka tzw. "bechatkę", mam pod nią wystarczająco dużo miejsca na schowanie aparatu fotograficznego. Przez szparę miedzy guzikami wystawiam obiektyw, do kieszeni przeciągam wężyk fotograficzny. Wyruszam na miasto - siedziba Regionu "Mazowsze" na Mazowieckiej, Huta, Uniwersytet, czołgi, transportery, wojsko przy koksownikach. Rozzuchwalony skutecznością mojego maskowania robię zomowcom i wojskowym zdjęcia z paru metrów. W końcu docieram na wojskowe rogatki na Trakcie Lubelskim. Tu szczęście mnie opuszcza - fotografowany żołnierz, przeładowaniem Kałasznikowa i gestem daje mi do zrozumienia, że zostałem zdemaskowany. Jest 30 grudnia, po aresztowaniu ląduję na milicyjnej Izbie Dziecka, gdzie spędzam noc wśród małoletnich złodziei, prostytutek i uciekinierów z domu. W tym szemranym towarzystwie są też niewinne dzieci, które po prostu zgubiły się i czekają na rodziców. Do dziś pamiętam przerażoną małą, śliczną dziewczynkę, której rodzice zostali aresztowani. Muszę rozebrać się do naga przy milicjancie, a następnie czekać tak, aż dostanę do ubrania szare drelichy. Tak wyglądało wychowanie młodzieży i resocjalizacja a la PRL. Zakratowane okna, zamknięte sale, permanentny nadzór i spacerniak ogrodzony drutem kolczastym -jednym słowem więzienie dla dzieci. Na Sylwestra udaje mi się jednak wrócić do domu, ponownie odebrany przez moją dzielną mamę. Tracę wtedy chyba drugi aparat fotograficzny, pierwszy zarekwirowano mi 17 grudnia. Tym razem dostaję wyrok w sądzie dla nieletnich -trafiam pod nadzór kuratora i zostaje uprzedzony, że przy następnym "wybryku" dotychczasowe przewinienia dopisze mi się do wyroku. Starszy o dwa lata "Czarny", musi się tłumaczyć w sądzie, że nie był chory, nie wiedział o mojej wyprawie i nie jest prowodyrem.
"Czarny" od swojego kolegi z czasów Międzyszkolnego Komitetu Odnowy, Skolewicza, dostaje pierwsze profesjonalne ulotki - przedstawiają owłosione męskie narządy płciowe w czarnych okularach z podpisem "PRON-CIE wzywa". Najpierw je rozrzucamy, potem widząc jak wiele się marnuje wdeptanych w błoto, zaczynamy je kleić gdzie popadnie. Potem dowiadujemy się, że Skolewicz został aresztowany, za oblanie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego walerianą, co ściągnęło koty z całej okolicy, które zbezcześciły pamięć "wielkiego" Polaka. Tracimy dojście do ulotek. Kolejnym aktem nieposłuszeństwa jest malowanie haseł niepodległościowych i solidarnościowych na murach. Jedna z pierwszych robót na mieście. Idziemy z "Czarnym" na Nowy Świat. Jest ciemno, za chwile godzina milicyjną, ulica pustoszeje. Mamy tak wielkie problemy z zgęstniałą na mrozie farbą, że jeden z nas musi trzymać puszkę, drugi zaś maluje pędzlem twardym jak kołek. Strasznie długo nam się to schodzi, tymczasem po drugiej ludzie ulicy w oknie pojawiają jacyś ludzie z silną lampą, zupełnie jakby chcieli nam oświetlić ścianę. Mam wrażenie, że to właśnie wtedy miał miejsce nieudany eksperyment z farbą zmieszaną ze szkłem wodnym, która miała być trudna do zamalowania. Jej recepturę wzięliśmy z którejś, wspomnianej wyżej, książek o AK. W okresie tym, zapadam na chorobę czerwonych raje i brudnego ubrania będących następstwem wycieczek z otwartą puszką farby i pędzlem. Choroba to powszechna wśród znajomych i nie było na nią skutecznego lekarstwa, poza trudnym do zdobycia lakierem w spray'u. Był on jednak dostępny tylko w komisach i do tanich nie należał. Kiedy go już jednak zdobyliśmy pojawiła się nowa technika malowania, jaką były szablony. Szablon ze starannie wyciętym napisem (np. logo Solidarności) przykładało się do ściany i malowało sprayem. Tym razem czerwone były już tylko paznokcie. Niestety mokry od farby szablon sprawiał pewne problemy w noszeniu przy sobie. Dlatego technikę tę, dość szybko zarzuciliśmy. Najgorsze było to że napisy te były łatwousuwalne, a po zamalowaniu nie zwracały już niczyjej uwagi. Zupełnie inaczej było z dużymi napisami na murach. Zamalowanie hasła politycznego należało do obowiązków administratora budynku lub dozorcy. Osoby te bardzo szybko zorientowały się, że władzy wystarczy sam fakt przerobienia liter, tak by stały się nieczytelne. W ten sposób rozwinął się nowy rodzaj sztuki ulicznej tzw. "bałwanki". Skąd ta nazwa? Otóż, pierwszą literą większości napisów, ze zrozumiałych względów była "S" - występowała bowiem w dwóch ważnych słowach: "Strajk" i "Solidarność". Była to także litera największa, po pierwsze pierwsza, po drugie stres malujących nielegalne hasła był często na tyle silny, że litery, na początku wielkie i okazałe, w trakcie pisanie miały naturalną tendencję do zmniejszania się. No i właśnie tę literę "S" "zamalowacze" zawsze zamieniali na cyfrę 8, a stąd do sylwetki "bałwanka" już był tylko krok - kapeusz, miotełka i trzecia główka były częstymi atrybutami "baławanków". Dzięki temu obie strony były zadowolone. "Zamalowacze" oszczędzali sumienie, wysiłek i farbę, a my z radością patrzyliśmy jak polskie miasta pokrywają się "bałwankami" - niezbitym dowodem oporu stawianego komunistom. A że napis nie był do końca czytelny, cóż i tak wszystko było jasne... Kiedyś nawet cieszyłem się, że mój napis został "zabałwankowany". Było to w przejściu podziemnym na Placu Na Rozdrożu. Była tam piękna, długa na kilkanaście metrów śnieżnobiała ściana ze sztucznego marmuru - idealne tło pod hasła polityczne. Na samym początku stanu wojennego namalowaliśmy tam wielki napis "Solidarność". Powstały napis natychmiast zamalowano szerokim pasem szarej farby. Po pewnym czasie władze postanowiły zrobić porządek i oczyściły całą ścianę, wzmagając ochronę przejścia patrolem milicji. Jestem prawie pewien, ze była to pułapka na malarzy. Od tej chwili praktycznie co wieczór, chodziłem tamtędy wieczorem, ze sprayem w kieszeni czekając na okazję kiedy "teren będzie wolny". Pewnego dnia, tak mnie zaskoczył brak milicjantów, że rozpocząłem pracę nie mając gotowej koncepcji. Walnąłem wielką "SOLIDARNOŚĆ", patrzę a tu zostało jeszcze kupę wolnego miejsca, dopisałem "ŻYJE", lepiej, ale wciąż mało... niewiele myśląc skończyłem słowami "A TY?" i szczęśliwy poleciałem do domu. Następnego dnia wszyscy znajomi się ze mnie wyśmiewali! Cóż, biorąc pod uwagę logikę i sens wypowiedzi nie wyszło mi to najlepiej. Na szczęście mój wstyd szybko skrył się pod "bałwankami". Tak było juz znacznie lepiej. Tym razem te naprawdę spore "bałwanki" przetrwały kilka lat - odwiedzałem je regularnie.
Ponieważ jestem pod nadzorem kuratora, mama stwierdza, że na manifestacje 1-go maja 1982 pójdę w... jej asyście. Pierwszy raz mam wtedy okazję zapłakać po zetknięciu z gazami łzawiącymi. Z okolic Freta próbujemy się przedostać pod Katedrę - bezskutecznie. Zaczyna się prawdziwa walka - barykady, kamienie, pałowanie, gaz i armatki wodne. Po łapance urządzonej na manifestantów przez ZOMO uciekamy na Plac Krasińskich. Od znajomych przez okno dowiadujemy się, że telefony, które komuna włączyła łaskawie kilka dni wcześniej, milkną ponownie. Dwa dni później jest manifestacja na Placu Zamkowym z okazji Konstytucji 3 Maja. Po próbie dojścia pod Plac Zamkowy, ewakuujemy się z mamą do znajomych na Bednarską i tam pozornie bezpieczni z pierwszego piętra obserwujemy milicyjne polowanie na ludzi. Chwilę później nie wierzę własnym oczom -milicjant stojący w wyłazie milicyjnej Nysy, jakby w zwolnionym tempie celuje we mnie i... strzela do mnie z miotacza gazu. Wystrzelony ładunek rozbija się na ościeżnicy okna kilka centymetrów od mojej głowy. Wtedy zrozumiałem, że ZOMO, stosując zasadę zbiorowej odpowiedzialności, strzelało do wszystkiego co się ruszało, nawet małolatów wyglądających przez okno. Potem dowiadujemy się, że ZOMO-wcy dla animuszu dostają przed akcją narkotyki. Po następnej manifestacji -było to chyba 11 listopada 1982, ląduję na błoniach pod Skarpą Warszawską, gdzie konnica z ZOMO, uzbrojona w szturmowe pałki rozpoczyna polowanie na ludzi. Razem z tłumem biegnę w stronę jakichś drzwi u podnóża skarpy. Wpadam prosto w zbity ludzki tłum - okazało się, że to niewielkie pomieszczenie, które pęka w szwach od wpadających ciągle nowych uciekinierów, nie ma wyjścia! Jak szprotki w puszce, bojąc się poruszyć, czekamy na aresztowanie. ZOMO-wcy nie zorientowali się jednak co jest w owym "śmietniku" - unikamy zapakowania do "bud" i wywiezienia na "dołek".
Na porządku dziennym jest manifestowanie obywatelskiego nieposłuszeństwa -świeczki w oknie w rocznicę masakr robotników, bojkot TV. Na naszych ubraniach oraz szyjach wiszą miniaturowe znaczki Solidarności, orły w koronie i wreszcie genialny symbol obywatelskiego nieposłuszeństwa - oporniki. Co jakiś czas dyrektor mojego Technikum Kosiński urządza polowania na osoby noszące znaczki, ustawia nas w szeregu po czym po kolei wszystko nam zrywa - do kosza lecą jak leci - oporniki, Krafwerk, Solidarność, ACDC, orzełki z koroną, Pink Floyd, wymowne CDN, TSA i inne. Skoro juz muzyce mowa to pamiętam jak biegaliśmy na koncerty Perfectu bezkarnie wykrzyczeć i wyśpiewać "chcemy bić ZOMO". Moja przydomowa drukarnia "gumkowa" cały czas działa. Było to proste i bezpieczne rozwiązanie, pozwalające na druk ulotek natychmiast po przyjściu pomysłu do głowy. Nie było problemy z farba, matrycami i transportem materiałów poligraficznych, a drukować można było na wszystkim, zarówno na przypadkowym papierze w domu, jak i na rozklejonych reżimowych plakatach. Juz po kilku godzinach przygotowań efekt pracy pojawia się na ścianach, autobusach, moich ulubionych windach czy wreszcie w szkołach od własnej budy oczywiście zaczynając.
Kończą się przymusowe ferie i wracam do szkoły. Indoktrynacja nauczycieli na lekcjach pod wymownymi nazwami "Przysposobienie Obronne" oraz "Przysposobienie do życia w rodzinie socjalistycznej", otwiera nam noże w kieszeniach. Do dziś pamiętam płk Potasińskiego, starego komunistę lejącego na nas antyamerykański i antysolidarnościowy jad - wciąż pamiętam jego opowieści z cyklu "ten nędzny aktor Reagan". Radosny moment Stanu Wojennego - umiera Leonid Breżniew. Prezent od Opaczności dla Polaków w wigilię Święta Niepodległości. Pamiętam, jak próbują nas w szkole zmuszać do oglądania relacji z pogrzebu. Szybko rezygnują jednak widząc jak wielką radość sprawia nam widok trumny na lawecie. Potem następują krótkie rządy Genseków: Andropowa i Czernienki którzy, umierają po kilkunastu miesiącach rządzenia. Równie szybko odchodzi następca Konstantin. Kończy się pewna epoka. Przy tej okazji przypomina mi się jak namalowałem kiedyś od niechcenia pieczątkę na czystej recepcie lekarskiej, wyglądała mniej więcej tak:
Był to niedokończony pomysł na ulotkę. Któregoś dnia w zamieszaniu, mój kolega myśląc, że to lewa recepta, podprowadził mi moje dzieło, wypełnił i ... usprawiedliwił sobie nieobecność. Nikt nie przeczytał pieczątki! Za karę musiał mi później pomóc zrobić skok na dziennik klasowy, by ten niebezpieczny dowód usunąć.
Włączam się wraz z rodziną w akcję kupowania papieru, barwników i pasty BHP (podstawowy składnik farby drukarskiej) na potrzeby nielegalnych drukarni. Brak materiałów poligraficznych, a także obserwacja osób kupujących większe ilości, powodują konieczność rozproszenia zakupów dokonywanych przez podziemie. W tajemniczy sposób wzmaga się powszechny popyt na papier i pastę BHP, również wśród staruszków i dzieci. Kupowane z własnych środków materiały poligraficzne, przekazuje się tym samym kanałem, którym dostało się "bibułę". Tą sama zbiera się pieniądze na działalność podziemna. Wraz z darami podaje się hasła, które jako potwierdzenie wpłat ukazują się w prasie podziemnej.
Regularnie bierzemy udział w odbywających się w Kościele Stanisława Kostki mszach za Ojczyznę, słuchając kazań ks. Jerzego Popiełuszki. Po jednej z Mszy na Żoliborzu wracamy w grupie kilkunastu osób alejami Ujazdowskimi. Koło Ambasady Amerykańskiej milicjanci w cywilnych samochodach rozpoczynają polowanie na nas. Nie pamiętam juz dziś, kto kogo wtedy sprowokował - oni nas czy na odwrót. Znów jak w 1981 uciekam przez park Ujazdowski, tym razem jednak jest ciepło, jeziorko widać wyraźnie a dziur w płocie ciągle czynna. Na ulicy Jazdów wpada na nas cywilny FIAT z milicjantami w środku. Przychodzi mi wówczas niezbyt mądry pomysł do głowy. Pomimo, iż mamy przewagę ilościową, mówię kolegom by ukryli się w zaroślach, a sam z długowłosym, mogącym uchodzić za dziewczynę Czarkiem Rautszko udajemy parę i wchodzimy na łukowatą kładkę dla pieszych nad Trasą Łazienkowską vis a vis Zamku Książąt Mazowieckich. Milicjanci szybko dopadają nas, przygniatając nas samochodem do barierki. Po chwili wyskakujących milicjantów wraz z drzwiami wpychamy z powrotem do samochodu. Ja zaczynam uciekać po kładce, Czarek wraca galopem z powrotem w stronę zarośli, gdzie skryli się nasi koledzy. Milicjanci natychmiast zaczynają pościg - za mną samochodem, za Czarkiem pieszo. Do dziś pamiętam mój cień, szybko rozszerzający od zbliżających się świateł samochodu. Strach dodaje mi skrzydeł, biję życiowy rekord biegu na 100m i skoku wzwyż. Nie wiem jaki cudem przelatuję nad drutem kolczastym ogrodzenia zamku. Tam już jestem bezpieczny - milicja nie kwapi się wejść na teren budowy bez posiłków. Tymczasem Czarek z goniącym go milicjantem wpada pomiędzy czekających kolegów. Sytuacja odwraca się i tym razem milicjant bije rekordy bieguna 100m.
Powstanie Federacji Młodzieży Walczącej. Współpraca z Grupami Oporu "Solidarni".
Na początku jest nas kilku: oprócz mnie, Artur Dąbrowski, "Młody" (Cezary Rautszko), "Kornela" (Tomasz Roguski). Niektórzy z moich kolegów działali przed 13 grudnia '81 w Federacji Młodzieży Szkolnej, Międzyszkolnym Komitecie Odnowy, Wolnym Konwersatorium Uczniowskim czy KIHAM (Krąg Instruktorów Harcerskich im.A.Małkowskiego). Poznajemy się w 1984 roku podczas kolportażu i druku wywodzącego pisma "Bunt" w wydawanie którego zaangażowani byli Artur Dąbrowski i Tomasz Roguski. Po kilku rozmowach dochodzimy do wniosku, że formuła FMS nie pasuje do Polski "Jaruzelskiej" i postanawiamy powołać nową organizację. Formułą naczelną naszej organizacji ma być otwartość na poglądy polityczne, gospodarcze czy społeczne naszych członków, zaś celem nadrzędnym walka o niepodległość i zwalczanie komuny. Modyfikujemy nazwę FMS -u tak, by brzmiała bardziej "bojowo". I tak w czerwcu 1984 na "polance" na praskim brzegu Wisły powołana zostaje Federacja Młodzieży Walczącej. W skład Komitetu Założycielskiego FMW wchodzą Artur Dąbrowski, Cezary Rautszko, Tomasz Roguski i Jacek Górski. Na "polance" byli z nami również bracia Wojtek i Michał Lewiccy oraz Maciej Brodacki, jednak koledzy ci po kilku dniach pożeglowali każdy w swoją stronę i nie kontynuowali działalności w FMW. "Czarny" miał pecha - był chyba na jakimś obozie harcerskim i przyłącza do nas dopiero pod koniec wakacji. Ja w tym czasie kupuję pierwszy w życiu pojazd, sowiecki wojskowy K-750 ciężki motor z koszem, który odda mi nieocenione usługi w przyszłości.
Ustalamy zasady mające gwarantować bezpieczeństwo naszej organizacji. Pełna konspiracja oparta na wzorach AK-owskich. W naszym najbliższym środowisku nikt nie może wiedzieć co robimy. Nie ujawniamy się, nie udzielamy się publicznie, nie nosimy opozycyjnych znaczków. Naszym nadrzędnym celem jest skuteczne kąsanie czerwonego, rozwój Federacji (w tym naszej poligrafii) i jej ekspansja na całą Polskę.
W sierpniu '84 powołany zostaje Centralny Zespół Informacyjny CZI, który pod wodzą Tomka Roguskiego "Kornela", z udziałem "Marianka" Mariusza Kamińskiego, przygotowuje gazetę "FMW". We wrześniu '84 zamieszczamy informacje o powstaniu FMW w 3 numerze praktycznie przejętego przez nas młodzieżowego pisma "Bunt", który jak piszemy udostępnia swoje łamy Federacji Młodzieży Walczącej. Drukujemy go na ramce na matrycach białkowych w mieszkaniu "Młodego". Matryce przygotowuje, polecona przez "Czarnego", Iza Makowska, moja późniejsza żona. Następne komunikaty umieszczamy w "Tygodniku Mazowsze", "Woli", "Tu i Teraz" oraz Radiu "Wolna Europa". Na starcie mamy dużego pecha do poligrafii - ze względów bezpieczeństwa musimy się odciąć od jawnej przed '81 Federacji Młodzieży Szkolnej oraz powiązanego z nią "Buntu", kończą się nam matryce białkowe. Opisów technik drukarskich szukamy w "Bibule" Józefa Piłsudskiego i wydanej pod ziemią książeczce "Mały Drukarz". Inspiruje nas ponadto świetnie oddana organizacja drukarni Armii Krajowej, świetnie oddana przez Stanisława Jankowskiego w książce "Z fałszywym Ausweisem w prawdziwej Warszawie". Skoro już o tym mowa, to jest jeszcze jedna pozycja - "Wielka Gra" Aleksandra Kamińskiego. Podręcznik do małego sabotażu napisany przez autora ""Kamieni na Szaniec. Wydany pod okupacją hitlerowską, decyzją KG AK, zostaje zniszczony w 1942 r. natychmiast po wydrukowaniu, jako nazbyt dekonspirujący metody działania podziemia. Książka ta, swoisty biały kruk, ukazuje się nakładem Niezależnego Wydawnictwa Harcerskiego w 1983 roku. Podobnie jak w pierwszym wydaniu AK-owskim, sfałszowana została data wydania na 1981 rok, tak by nie budzić zainteresowania SB - bądź co bądź był to prawdziwy podręcznik sabotażu i walki zbrojnej.. Tym razem nikt już nie niszczy tego bezcennego podręcznika. Robimy matryce ze folii spożywczych: aluminiowej lub PCV. Wkręcało się taki wynalazek do maszyny wraz z gruboziarnistym papierem ściernym. W miejscu uderzeń czcionki pojawiały się otwory, przez które wałkiem fotograficznym przeciskało się potem farbę na papier. Na białku, lub ww. foliach zdeterminowani drukarze potrafili nawet wystukać większy napis lub rysunek (podobną techniką wykonano winiety pierwszych gdańskich "Monitów"). Gazeta ta ma być grzecznościowo drukowana w jakiejś zaprzyjaźnionej drukarni podziemnej. Niestety, współpraca kończy zagubieniem w niewyjaśnionych okolicznościach gotowych już makiet do pierwszych trzech numerów. Po tych doświadczeniach wiemy już, że liczyć można tylko na siebie. Ponownie zaczynamy od "zera". Po kilku nieudanych eksperymentach z ramką, matrycami białkowymi, czy własnoręcznie tworzonymi matrycami na foliach PU i Alu. W listopadzie '84 w "zaginionego" pisma "FMW" doraźnie wydajemy "Serwis Informacyjny CZI FMW”. Jest on drukowany i kolportowany, sprawdzoną na początku Stanu Wojennego, niskonakładową metodą "przeczytaj, przepisz i podaj dalej". Dzięki temu nasi czytelnicy włączają się w działalność opozycyjną, a jak wiadomo nic tak nie jednoczy tak mocno jak wspólny cel. Pierwsze rzuty "Serwisu" stukane są przez moja starszą siostrę Agnieszkę Górską (obecnie Dzikowską) na maszynie do pisania, a następnie trafiają do innych "przepisywaczy". Dla bezpieczeństwa maszynę stawia się na kocu, wszystkie szpary w drzwiach szczelnie zatyka, tak by żaden dźwięk nie przedostał się na klatkę schodowa. Wydajność tej pracochłonnej metody to jednorazowo 5-7 marnych kopii (oryginał umożliwiający identyfikację maszyny do pisania, ze względów bezpieczeństwa jest niszczony). Łączny nakład to maksimum kilkadziesiąt egzemplarzy. Dziś takie nieliczne zachowane przebitki (niestety nie odnalazł się żaden numer Serwisu Informacyjny) budzą wzruszenie - podobnie jak ulotki odbijane na gumie, pokazują one jak ciężko było wydać cokolwiek poza oficjalnym obiegiem. Nie licząc wrześniowego numeru "Buntu", Serwis Informacyjny CZI jest jednym z dwóch pierwszych oficjalnych tytułów FMW. Zainspirowane komunikatem z Radia Wolna Europa powstaje gdańskie FMW, a wraz z nim w podobnym okresie co "Serwis Informacyjny FMW" pismo "Monit". Szczęście nasze nie zna granic - obie grupy, gdańska i warszawska, zaczynają działać niezależnie szukając do siebie kontaktu.
Tymczasem cały nasz wysiłek skupia się na znalezieniu dojścia do drukarni lub pozyskania sprzętu. W trakcie próby odkupienia ze złomu starego powielacza białkowego okazuje się, że muszę się wylegitymować. Rezygnujemy z wykradzenia tego powielacza, jako że kierownik złomu obserwuje nas uważnie, poza tym znajomy "specjalista" stwierdza, iż w ramach złomowania sprzęt został poważnie zniszczony. Pamiętamy też wzmiankę z reżimowej o zatrzymaniu Mirosława Chojeckiego z "Nowej" za "kradzież" powielacza ze złomu - stwierdzamy, że nie tędy droga do własnej poligrafii.
Jedna z pierwszych wspólnych akcji malowania napisów - "Czarny", Artur Dąbrowski i ja. W pewnym momencie słyszymy za plecami chłodny głos Artura - "Uwaga psy..." - serca podchodzą nam do gardeł. Po chwili Artur, śmiejąc się z nas do łez, kończy czytanie tabliczki na klatce schodowej "...wyprowadzać tylko na smyczy!"
Październik '84. Natychmiast po porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki zaczynamy działać w służbie kościelnej w Parafii Św. Stanisława Kostki. Pilnowanie kościoła przed UB-kami i czekanie na jakikolwiek sygnał o ks. Jerzym. Wreszcie koszmarna informacja przekazana przez DTV (Dziennik Telewizyjny) - niewyobrażalny ból w sercu i powracające pytanie -Jak oni mogli uczynić coś tak potwornego?!". Pełnimy warty przed symboliczną tablicą z wielkim zdjęciem Ks. Jerzego. Mimo przenikliwego zimna, musimy rozbierać w czasie tych dyżurów- taki żar bił od świec i zniczy, które ciągle przynosili ludzie. Do naszych obowiązków należy też regularne, 24-godzinne pilnowanie płotu parafii. Chodziło o to SB-cy nie przedostali się do środka i nic nam nie podrzucili, lub nie zrobili jakiejś prowokacji.. Ludzie zapadają na swoistą psychozę. W każdym podjeżdżającym samochodzie widzą SB-ków. Pamiętam jak kiedyś musiałem bronić ludzi którzy przyjechali do kościoła dobrego imienia ludzi, którzy podjechali zabytkowym samochodem Willys MB z drugiej wojny światowej. Dla starszych ludzi pilnujących kościoła poddanym strasznemu stresowi tamtych dni, sprawa była zero-jedynkowa, gazikami jeżdżą SB-cy! W czasie służby na terenie parafii św. Stanisława Kostki, poznaję Adama Golańskiego, drukarza KOS-a, który zaoferował nam pomoc w wydaniu gazety. Na Żoliborzu przyłącza do nas jeszcze kilka osób, w tym Monika Szewczak, późniejsza żona Adama. Jesteśmy na Żoliborzu dzień w dzień aż do pogrzebu Ks. Jerzego.
Mówi się że na pogrzebie było ok. miliona ludzi - jesteśmy na terenie wewnętrznym kościoła więc tłumów tych nie widzimy. Znów kończy się pewna epoka...
Poprzez Katarzynę Kołodziejczyk nawiązujemy kontakt Henrykiem Wujcem z Regionu Mazowsze. Kontakty te natychmiast owocują udzieleniem nam nieocenionej pomocy. W kawiarni przy placu na Rozdrożu spotykam się z kimś z "góry" Konfederacji Polski Niepodległej (prawdopodobnie był to Andrzej Szomański), dostajemy propozycję przekształcenia w młodzieżówkę KPN - wolimy jednak iść dalej własną drogą.
W domu Adama spędzamy Sylwestra 1984. Konspiracja konspiracją - czasami musimy się jednak rozerwać, zapominając o zdrowym rozsądku. Na zabawę idę przebrany w oryginalny mundur sowieckiego żołnierza, kupionego przez Artura Dąbrowskiego od Rosjan, jak znam życie pewnie za wódkę. Nie pamiętam w jaki sposób mundur ten dostał się w ręce SB, stał się on jednak bohaterem reportażu o pobiciu rosyjskiego żołnierza, którego "młodociani przestępcy" okradli z broni i munduru. Temat ten często przewijał się potem na przesłuchaniach bliższych i dalszych znajomych wraz z pytaniami o "Jacków" (tak mówiono na mnie i "Czarnego").
U Adama poznajemy możliwości sitodruku, który po doświadczeniach z rwącymi się matrycami białkowymi był dla nas szczytem techniki. Lubiłem drukować u Adama. Miał samodzielne mieszkanie, jego rodzice mieszkali po drugiej stronie studni w starej mokotowskiej kamienicy. Swoboda nieporównywalnie większa niż u Czarka Rautszko, gdzie powstawał "Bunt" i pierwsze ulotki. Tam musieliśmy barykadować w jego pokoju, starając się ukryć ramkę przed jego rodzicami. U Adama do dyspozycji mamy wielkie mieszkanie i co najważniejsze bardzo dobry sprzęt grający - "Nasze Wiadomości" powstają przy dźwiękach "Dire Straits", "Genesis" i "Marillion". Nigdy później nie mieliśmy już takiego komfortu -drukowaliśmy w bardzo wielu miejscach, jednak "najzabawniej" było na Żelaznej, w mieszkaniu pewnego robotnika z Zakładów Mechanicznych "Nowotki". Była to było jednopokojowa, kilkunastometrowa klitką z przepierzeniem z szafy, tworzącym coś w rodzaju kuchni - tam pracowaliśmy. Wspólna dla całego piętra łazienka znajdowała się na korytarzu, toteż mycie sita i sprzętu dostarczało wielu niezapomnianych wrażeń. Jakby tego nie było dość, nasz uroczy gospodarz regularnie upijał się, po czym za przepierzeniem w rytm naszej drukarskiej roboty uprawiał radosny seks ze ściągniętą nie wiadomo kiedy "koleżanką". Cienkie ściany niczym mikrofon przenosiły na korytarz każdy szelest, zarówno stukanie sita jak i odgłosy aktywności naszego gospodarza. Najwięcej emocji dostarczała jednak wyprawa z sitem do łazienki. Już otwierając drzwi mieszkania w środku nocy byliśmy pewni, że rzuci się na nas UB-cja niechybnie zwabiona naszą orkiestrą. Wszystko odbywało się przy okrutnym akompaniamencie skrzypiącej podłogi i drzwi oraz ryczącego kranu z zimną wodą (ciepłej oczywiście nie było). Czasami pod drzwiami ustawiała się kolejka osób czekających "za potrzebą". Byliśmy tam tylko raz, uciekliśmy jakby nas gonił cały oddział ZOMO. Przejmujemy kilka opuszczonych piwnic w domu robiąc w nich magazyny materiałów poligraficznych. Dzięki że nie były one w żaden sposób powiązane z numerem mieszkania, SB-kom nigdy nie udało się ich znaleć. Wraz z "Kornelem" (Tomasz Roguski) szykujemy pierwszy numer Naszych Wiadomości.
Tytuł i szata graficzna wywodzi się z legionowego pisma "Wiadomości Polskie" wychodzącego w Cieszynie w latach 1914-1918, jednej z niewielu pamiątek po moim dziadku. Mając za sobą naukę rysunku technicznego projektuję winietę Naszych Wiadomości oraz pisane "solidarycą" logo FMW. Do winiety dla powagi dokładam PRL-owskiego orła, którego oczywiście koronuję. Makieta powstaje w moim mieszkaniu na Grochowie. Chowam ją pod kołdrą za każdym razem, gdy ktoś dzwoni do drzwi, lub gdy zbliża się mama. Ku mojemu przerażeniu w pewnym momencie siada na łóżku na prawie już ukończonej makiecie, by ze mną "poważnie" o czymś porozmawiać. Makietę na szczęście dało się odratować.
W lutym 1985 Federacja Młodzieży Walczącej po raz pierwszy formalnie zaistniała na politycznej mapie Polski - obok kilkudziesięciu organizacji podziemnych sygnujemy tzw. "Apel Jałtański", skierowany do sygnatariuszy ustaleń jałtańskich, rządów Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, a także społeczeństw tych państw i narodów Europy Środkowo-Wschodniej. Sygnatariusze Apelu, zaznaczając iż nie kwestionują granic państwowych w powojennej Europie, domagali się rewizji postanowień jałtańskich w duchu karty narodów ONZ, tj. przede wszystkim prawem narodów do wolności.
Z uwagi na szatę graficzną i duży format "konkurencja" nazywała nasze pismo "Dziennikiem Urzędowym". Trafili w sedno - naszą intencja było nadanie pismu wszelkich cech legalności - już sama winieta miała być demonstracją naszej walki o wolność i niepodległość. Zachłysnąwszy się możliwościami sitodruku próbujemy sił z grafiką - na pierwszy ogień idzie reklama sowieckiego radia VEF206 (idealnego do słuchania Wolnej Europy), która jest prawdopodobnie pierwszą w podziemiu reklamą o charakterze marketingowym. Przygotowuję również kilka karykatur - wszystkie moje rysunki podpisywałem małym krzyżykiem, umieszczonym najczęściej w górnym prawym rogu. Data wydania 1 numeru Naszych Wiadomości nie jest przypadkowa - 23 luty to urodziny Adama. Należał mu się ten prezent, za to co dla nas zrobił.
W 1985 sitodruk był szczytem poligraficznych możliwości. Z wykonanej z wielką starannością przez redakcję "Naszych Widomości" makiety zaprzyjaźniony zakład fotograficzny wykonuje tzw. diapozytyw "diap", czyli przezroczystą fotografie makiety. Następnie na ramce, obciągniętej specjalną tkaniną ("sito") specjalna aluminiową "rynienką" rozprowadza się cieniutka warstwę emulsji światłoczułej. Po jej wyschnięciu do "sita" na styk przykłada się "diap", poczym naświetla się go lampa kwarcową. Przy tej okazji sami korzystamy z lamp, opalając się na heban w oczekiwaniu na zakończenie procesu. Ja osobiście przypłacam to poparzeniem, dwadzieścia minut kwarcówki to zbyt wiele jak na pierwsze opalenie, a może po prostu zapomniałem przyłożyć "diap" również do siebie. W wyniku światła lamp emulsja utwardza się, za wyjątkiem miejsc przysłoniętych czarnym drukiem z "diapa". Po zakończeniu naświetlania, nieutwardzoną emulsję wypłukuje się prysznicem w wannie. W nieutwardzonych miejscach, powstają mikro otworki, przez które "raklą", szeroką gumową szpachlą obsadzoną w drewnie, przeciskana będzie farba drukarska. Tak przygotowane "sito", specjalnymi zawiasami przykręca się do masywnego stołu. Do haka na suficie przywiązuje się gumę, która unosząc "sito" do góry, po każdym przeciągnięciu rakli, ogranicza ilość niezbędnych drukarzy do dwóch osób. Jeden z drukarzy oburącz macha "raklą", drugi musi nadążyć z wyciąganiem już wydrukowanych egzemplarzy z wierzchu ryzy papieru, leżącej na stole bezpośrednio pod sitem. Przedtem należy oczywiście przygotować farbę. Przywożone potajemnie z zagranicy "sita" są wielorazowego użytku i trzeba o nie dbać jak o prawdziwy skarb. Komuniści szybko orientują się do czego służy pasta BHP i zaczynają dodawać do niej piasek. By uniknąć zniszczenia "sita", należało całą pastę BHP wstępnie przetrzeć przez poświęcone na ten cel małe "sito", a następnie wymieszać z barwnikiem do np. farby malarskiej.
I tak w podwójnej konspiracji zaczynamy drukować NW. Oprócz SB musimy się kryć przed właścicielami drukarni tj. KOS-em (początkowo przeciwnemu zwiększaniu ryzyka wpadki przez wpuszczenie do profesjonalnej drukarni nieznanych "małolatów"). Potem koledzy z KOS-a zaakceptowali naszą chałturę i dalej udzielali nam już nieocenionej pomocy (Zbigniew Mazurczuk "Krasnal", Tadeusz Wiackiewicz - wielkie dzięki za Wasze wsparcie).
Po kilku miesiącach niezależnego funkcjonowania wreszcie udaje się nam nawiązać kontakt z Gdańskiem. Z tamtych czasów pamiętam doskonale Błażeja Drożdża i "Darka". Zaczynają się regularne podróże pomiędzy Gdańskiem a Warszawą. Integrujemy się na Warszawskiej Akademickiej Pielgrzymce na Jasną Górę w sierpniu '85. Wszelkie komunikaty uzgadniamy i podpisujemy już razem. W listopadzie 1985 dołącza do nas Ruch Młodzieży Niezależnej z Krakowa - powstaje Rada Koordynacyjna FMW. Nawiązujemy też ścisłą współpracę z Ruchem Młodzieży Niezależnej wydającej m.in. pismo "Szaniec" - z tego co pamiętam współpraca trwała przez kilka lat, możliwe że do 1989 roku.
Organizujemy niezależne wykłady i tajne nauczanie. Do dziś pamiętam spotkanie z legendą opozycji, Jackiem Kuroniem gdzieś na początku '86. Siedzimy w kilkanaście osób na czym popadnie wokół kanapy zajmowanej przez naszego wykładowcę. W jakiejś przerwie opowiada nam o transmitowanej przez nas audycji Radia "S" widzianej oczami więźnia Rakowieckiej (o akcji tej piszę dalej w kontekście współpracy z Radiem "Solidarność"). Te podziękowania za audycję to była jedna z wspanialszych chwil w moim życiu.
Nie zdając sobie z tego sprawy szybko stajemy się najbardziej aktywna niezależną grupą młodzieżową. W ciągu kilku lat ośrodki Federacji Młodzieży Walczącej powstają w takich miastach jak m.in.: Bydgoszcz, Białystok, Chełm (rozbity przez SB na początku działalności), Gdynia, Płock, Nowy Sącz, Olsztyn (Warmia i Mazury), Poznań, Przemyśl, Rzeszów, Siedlce, Szczecin, Łódź, Kętrzyn, Kielce, Kutno, Tarnów, Warka, Wrocław, Zamość, Żory.
Jeszcze w '84 roku przez Henryka Wujca poznaję śp. "Teosia" (Teodor Klincewicz) -szefa i twórcę Grup Oporu "Solidarni". "Teosia" zapamiętałem jako radosnego, ale strasznie zmęczonego i zabieganego szczupłego 30-latka. Do dziś furorę robi jego wspomnienie z czasów stanu wojennego, które pozwolę sobie przytoczyć i tutaj:
"Pewnego dnia po powrocie do domu Teoś wpada na swojego kilkuletniego siostrzeńca, "starszaka" w powyciąganych rajstopkach. Spogląda on na "Teosia" z butną miną oświadcza:
-" Wujek! Wujek! Nie wiem jak młodsi koledzy, ale moje pokolenie jest dla BOLSZEWII stracone..."
W strukturze organizacyjnej solidarnościowego podziemia Grupy Oporu "Solidarni" podlegają przewodniczącemu Regionu Solidarności "Mazowsze" i członkowi TKK "Solidarność" zarazem, czyli Zbigniewowi Bujakowi. Od tego momentu warszawskie FMW rozpoczyna ścisłą współpracę z Grupami Oporu "Solidarni" - współpracujemy z Grupą Wojtka Nachiło "Waldka". W okresie tej współpracy przez GO "S" przewinęła się duża ilość grochowskiej młodzieży. Osoby które zapamiętałem z tamtych lat to min. Jacek Czarnecki "Czarny" (FMW), NN Rafał Dzięciołowski "Pasek"(FMW), Konrad Falęcki "Koń", Wojciech Gniadzik "Gniady", Grzegorz Kawulak, Zbigniew Krawczyk "Cięć", Maciej Kutrowski "Kuter", Mirek Mikołajczuk "Mikuś", Mateusz Mroz "Matys", Ryszard Nachiło "Rychu", Paweł Płaczkowski "Pawełek", Jacek Popławski "Mleczarz", Adam Rosłoniec "Adaśko", Piotr Szynkiel "Kuba", "Czereśniak" (FMW), Marek Wiewiorowski "Długi" (FMW), Tomasz Winek "Haze" alias "Loze", Jacek Winek vel Gawryszewski "Winniczek", Janek Zieliński "Zielnia", "Jankoś", NN "Kepler"(FMW). Wielu członków FMW prowadziło akcje równolegle, nie wchodząc w struktury GO "S". Mamy punkt kontaktowy i zborny na koronie Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie. Miejsce doskonałe z uwagi na doskonałą widoczność na około, łatwość ucieczki i doskonały punkt komunikacyjny. Stąd rozjeżdżaliśmy się samochodami, autobusami, tramwajami, a nawet rowerami i motocyklami na "robotę". Gdyby Milicja chciała obstawić taki teren musiała i nas złapać musiała by zaangażować z pewnością kilkuset funkcjonariuszy. Później, po wpadkach naszych kolegów, dla bezpieczeństwa, porzucamy stadion, przenosząc się na tyły malutkiej stacji CPN na Zwycięzców lub do Parku Skaryszewskiego. Żadne z tych miejsc nie mogło się równać ze Stadionem, nic dziwnego. Tam była cisza i spokój, później w nowych miejscach ciągle ktoś nam przeszkadzał. A może po prostu wyczuliśmy, że to właśnie tam blisko, 30 lat później ma powstać Stadion Narodowy na potrzeby EURO2012 (o ile oczywiście się uda) i stąd ten nasz sentyment do tego miejsca.
Akcje uliczne wchodzą w nową dla nas jakość - z amatorskich wyskoków, stają się profesjonalnymi akcjami przygotowanymi przez cały sztab ludzi. Są chwile, kiedy sypiemy prawie codziennie starając się nadążyć za powielaczami drukującymi kilkudziesięciotysięczne nakłady. Początkowo do GO "Solidarni" wchodzę wraz z "Czarnym". W oparciu o techniki poznane w GO "S" przeprowadzamy akcje uliczne własnymi siłami. Dla bezpieczeństwa nie wprowadzamy pozostałych kolegów z FMW do GO "S". Działamy dwutorowo w FMW i GO "S", dublując w ten sposób struktury na wypadek wpadki. Wciąż nam się wydaje, że jesteśmy zbyt mało skuteczni - myślimy o prawdziwej walce z komuna. Kolce do przebijania opon, materiały wybuchowe, butelki z benzyną czy wreszcie niedoszła na szczęście do skutku akcja wysadzenia w powietrze rurociągu "Przyjaźń". Opatrzność, a właściwie dorośli działacze czuwają nad nami, schładzając nasze gorące głowy. W końcu uspokojeni zajmujemy się "grzeczną" działalnością podziemną, która i tak dostarcza nam niezapomnianych emocji. Malujemy hasła polityczne, rozwieszamy transparenty w centrum Warszawy, z których często wysypują się zwinięte w środku ulotki.
Stosujemy kilka metod ulotkowania. Akcje przeprowadzamy w szkołach i uczelniach, przy okazji malując na korytarzach hasła antykomunistyczne. Najwięcej jednak emocji towarzyszy akcjom "na mieście". Pierwsza z technik to ulotkowanie "na bombę" polega na wysokim wyrzuceniu "la bomby" z przejściowej bramy, wprost nad przechodzących ludzi. "La bomba" to około 1000-1500 ulotek zwiniętych w rulon, który rozsypuje się w powietrzu. Dla zwiększenia efektu wybierało się ciągi o dużym natężeniu ruchu przechodniów, ucieczka odbywała się poprzez przejściową bramę na inna ulicę. Metoda ta wykonywana w tłumie przechodniów wymagała stalowych nerwów. Stres podobny jak przy pierwszym skoku na spadochronie.
Bardziej zaawansowaną, relaksującą wręcz metodą była "przywieszka". Paczka ok. 2000-3000 ulotek związana była wędkarską żyłką, pod którą wsadzało się zapalony lont lub podobnie działający zachodni papieros. Przepalały one żyłkę z kilkuminutowym opóźnieniem. "Przywieszkę" montowało się najczęściej na gzymsie budynku, a lont pozwalał na w miarę spokojne wyjście z budynku i obserwowanie efektów akcji. Ponieważ wyłazy dachowe są zamykane, musimy się włamywać przecinając kłódki. Czasami dochodzi do zabawnych scen. Kiedyś dopada nas lokator z awanturą, że włamaliśmy się na dach. Zorientowawszy się jednak, co zrobiliśmy natychmiast z uśmiechem się wycofuje i pędzi za nami zbierać ulotki z chodnika. Innym razem wieszamy przywieszkę nad siedzibą "Aerofłotu" w Jerozolimskich. Podchodząc do krawędzi dachu nagle zauważam, że zniknął ubezpieczający mnie "Czarny". Po chwilę widzę, jak wije się niczym wąż pomiędzy kominami. Zapytany co robi, odpowiada, że gdzieś w oknie obserwuje nas jakaś "baba". Pytam "myślisz, że jak się będziesz czołgał, to wydasz się mniej podejrzany"? Wstaje, otrzepuje się i szybko kończymy. Co tu dużo mówić, dziś w wygodnym fotelu i laptopem na kolanach, fajnie wspomina się te przygody, jednak w tamtych latach, była to dla nas potężna porcja stresu. Niczym na wyprawie w wysokie góry, za każdym razem zakładaliśmy że tym razem możemy nie wrócić.
Działając trzecią, najbardziej spektakularną metoda wykorzystujemy wyrzutniki pirotechniczne. Składały się one z plastikowej rury kanalizacyjnej wypełnionej materiałem wybuchowym i ulotkami. Wyrzutniki wyposażone w zapalnik czasowy umieszczało się w miejscach najbardziej niebezpiecznych do ulotkowania na otwartych przestrzeniach, często nadzorowanych przez MO, gdzie inne metody były zbyt ryzykowne. Torbę z wyrzutnikiem stawiało się w miejscu, odseparowanym od przechodniów, tak by nie było ryzyka poranienia osób przypadkowych. Z tego też powodu, torba pilnowana, aż do samej eksplozji. Staraliśmy się unikać koszy na śmieci, gdyż cieszyły się dużym zainteresowaniem i ciężko je było upilnować. Pamiętam, że kiedyś musieliśmy interweniować i nie przytrzymać do momentu wybuchu jakiegoś ciekawskiego "pijaczka", który miał niezwykle zadziwioną minę, gdy jego niedoszły łup eksplodował, zamieniając się w chmurę ulotek. Mieliśmy też kilka nieprzyjemnych wypadków z tymi wyrzutnikami, sami stając się ich ofiarami. Co najmniej dwa razy doszło do natychmiastowego zapłonu w trakcie uruchamiania zapalnika, który miał działać z opóźnieniem. Pamiętam jak "prowadziłem" rannego w rękę, poparzonego i zakrwawionego Wojtka Nachiło "Waldka" (GO"S"), uciekając z pełnego ludzi przystanku na skrzyżowaniu Jerozolimskich i Marszałkowskiej pod Hotelem Forum (dziś Novotel). Miejsce tamtej akcji było wybrane z premedytacja - na środku skrzyżowaniu zawsze byli funkcjonariusze MO, a nam zależało by zagrać im "na nosie". Jeden z naszych kolegów po eksplozji trafił do okulisty na płukanie oczu twierdząc, że eksplodował mu w twarz piecyk gazowy w trakcie czyszczenia. W odpowiedzi usłyszał od uśmiechniętego okulisty radę by raczej nie używał prochu do tej czynności.
W kwietniu 1985 roku w kotle urządzonym przez naszego znajomego Zygmunta Krzemińskiego, zwanego przez nas "Mistrzem" zatrzymanych zostaje mnóstwo osób, w tym moja późniejsza żona, Iza Makowska. Bez wyroku zostaje osadzona na 10 miesięcy w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej. Po tych wydarzeniach wraz z Moniką Szewczak ewakuujemy drukarnie z domu Adama Golańskiego do jej mieszkania na Czerniakowskiej. Niestety wpadam w poślizg na śliskiej jezdni i bokiem uderzam w wojskową Wołgę. Natychmiast biorę winę na siebie, podpisując wszystkie oświadczenia, modląc się o to by nikt nie zorientował się, że mój "maluch" wypełniony jest po brzegi sitami, farbami i papierem. Na szczęście nikt nie wezwał milicji, prawdopodobnie dlatego, że nie było wtedy jeszcze telefonów komórkowych. Robi się wokół nas gęsta atmosfera, po kilku tygodniach drukarnię przerzucamy na Mokotów, by wreszcie osiąść na kilka miesięcy na Tamce. Tam, w mieszkaniu ciotki Moniki, śp. Niny Ruczko dochodzi do wpadki w marcu '86. W trakcie drukowania aresztowani zostają Nina Ruczko, Jacek Kutzner, Tomek Grudziński i Robert Napiórkowski. Wychodzą "z amnestii" po czterech miesiącach.
Nieco wcześniej, jeszcze w '85 roku do grup małego sabotażu dołączają Rafał Dzięciołowski "Pasek" (ze swoim Polskim Fiatem 125p), Grzegorz Rzadkowski "Bziuniek" (jego brat Robert -jubiler robił dla nas srebrne krzyżyki z literą "S") i NN "Kepler". Ten ostatni zapisał się w naszej pamięci wrzuceniem paczki z ulotkami wprost do dziecięcego wózka, który pechowo znalazł się w zasięgu jego "sierpowego" - na szczęście dziecku nic się nie stało, a ludzie szybko wyczyścili wózek z ulotek. W 1985 roku poznaję "Kubę" alias "Czereśniaka" (Piotr Szynkiel), który okazuje się posiadać duże kontakty wśród młodzieży robotniczej. Piotrek weźmie na siebie ciężar kierowania warszawską FMW od drugiej połowy 1986 roku. Było wielu innych kolegów i koleżanek - ich nazwisk i imion nie jesteśmy w stanie dziś odtworzyć z uwagi na ściśle wówczas przestrzegane reguły konspiracji.
Oprócz regularnego ulotkowania wykonujemy transmisje Radia "Solidarność" -zarówno radiowe jak i uliczne przy wykorzystaniu sprzętu nagłaśniającego (tzw. "gadał"). Gadała składała się z dużej kolumny głośnikowej, akumulatora i samochodowego odtwarzacza kaset magnetofonowych. Najbardziej spektakularną akcją było nadanie audycji dla więźniów politycznych uwięzionych w Areszcie Śledczym na Rakowieckiej z okazji "Tygodnia Więźnia Politycznego" w październiku 1985 r. W akcji bierze udział kilkanaście, może więcej osób. Jeden zespół wymienia kłódkę w wyłazie i instaluje migające diody (napisze o nich za moment). Kto inny przywozi sprzęt. Reszta obstawia pobliskie ulice. Gadała umieszczona została umieszczona na dachu budynku w odległości zaledwie kilku metrów od wieżyczki strażnika. Na dach wchodzę wraz z "Matysem" (Mateusz Mroz GO"S"). Przed tego typu akcjami zawsze był problem z obsadzeniem "głównej roli", ponieważ wszyscy chcieli iść. W związku z tym pogodzić nas musiało losowanie zapałkami. Szczęście tym razem "Matysowi", ja miałem zaklepany udział z uwagi na Izę, siedzącą na Rakowieckiej. Po wyjściu na dach rozpakowujemy "gadałę", z przerażeniem stwierdzając, że jest śnieżno biała. Na czarnym dachu stanowimy wyborny cel dla strażnika, którego postać na wieżyczce strażniczej widzimy jak na dłoni. Wystrzelony przez niego pocisk karabinowy przewraca naszą "gadałę" juz na samym początku emisji. Ona jednak, lekko uszkodzona, wywrócona gra dalej. Właściwie sam sygnał Radia "S" ("siekiera, motyka bimber szklanka") wzbudził tak wielką euforię wśród więźniów politycznych przebywających w pawilonach II i III, że i tak nie usłyszeli oni reszty audycji. Więźniowie, zarówno polityczni jak i kryminalni zaczęli łomotać "platerami" robiąc tak wielkie zamieszanie, że do stłumienia tego buntu, ściągnięto tak zwane "atandy", czyli uzbrojone w tarcze, kaski i pałki oddziały szturmowe służby więziennej. Na Rakowieckiej przebywali wtedy m.in. Jacek Kuroń, moja przyszła żona Iza Makowska i nasz kolega "Koń" (Konrad Falęcki GO"S"). Dla ostatnich dwojga na końcu audycji w ramach swoistego koncertu życzeń nagraliśmy ich ulubione utwory "Tramwaj nr 3" Wałów Jagiellońskich oraz "Skórę" AYA RL - w hałasie i zamieszaniu nikt nie zwrócił na to uwagi. W tym czasie w całym rejonie więzienia zrobiło się juz niebiesko od Milicji. Na szczęście nas już od kilku minut nie ma w niebezpiecznej okolicy. Po drodze mijamy się z pędzącymi na sygnale ze wszystkich stron "sukami". Znów 1:0 dla nas!
Ustawianie gadał na mieście wymagało przygotowania terenu akcji kilka dni wcześniej. Polegało to np. na włamaniu się do skrzynki elektrycznej "trafo", umieszczeniu tam sprzętu nagłaśniającego i założeniu własnej kłódki. "Gadałę", która miała urządzenie opóźniające uruchamiało się przed samą audycją. Do dziś pamiętam akcję w największym warszawskim przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem Alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Główne zadanie wykonuje tym razem "Winniczek" (Jacek Winek, GO"S") i "Waldek" (Wojtek Nachiło GO"S"). Przebrani w robotnicze drelichy z torbami monterskimi na ramieniu, mają się wcielić w role pracowników zakładu energetycznego. Na pozostałych kilkunastu kolegach spoczęło przygotowanie operacji i obstawienie całego tereny. W przypadku wpadki mamy wszyscy spróbować odbić " jeńców". Atmosfera napięta, my jednak zamiast się denerwować pękamy ze śmiechu widząc jak się wystroili. Z komicznymi beretami z antenką na głowach, znudzonymi minami i "petem" bez filtra w ustach spokojnie otwierają "trafo", uruchamiają gadałę, zamykają kłódkę i leniwym krokiem oddalają się. W chwilę po odejściu "facetów w berecikach" zaczyna się audycja Radia "S". Zbiera się tłum, natychmiast pojawiają się milicjanci, stale patrolujący to przejście. Próbują otworzyć metalową szafę "trafo" w końcu widząc migające światełko. Otóż do dobrego tonu należało pozostawienie niespodzianki dla milicjantów. Była nią migająca dioda sugerujące obecność zapalnika i ładunku wybuchowego. Milicja bojąc się o własne życie zawsze czekała na przyjazd saperów. W tym czasie "gadała" dalej gra, często już tylko dla milicjantów, którzy wypierają ludzi z miejsca audycji. Dość często dochodzi na tym tle do awantur i szarpaniny z Milicja oraz spisywania i zatrzymań przypadkowych widzów.
Nadajemy również na falach radiowych - poczynając od małych nadajników mieszczących się w obudowie startera świetlówki (zasięg ograniczony praktycznie do jednego podwórka), na profesjonalnych radiostacjach "Gruba Berta", ważących po kilkanaście kilo kolosach z trudem mieszczących się w dużej torbie turystycznej, kończąc. Na końcu audycji Radia "S" zawsze jest komunikat z prośbą o gaszenie i zapalanie świateł przez naszych słuchaczy, co pozwalało nam oszacować zasięg naszych urządzeń. Do dziś pamiętam wzruszenie po akcji na blokowisku pod nazwą Oś. "Za Żelazną. Bramą", kiedy zostaliśmy wynagrodzeni setkami mrugających świateł informujących, że skutecznie zajęliśmy pasmo reżimowego Dziennika Telewizyjnego sygnałem audycji Radia "S". Akcje te działały wyjątkowo działały bezsilnej komunie na nerwy, zagłuszanie DTV było skutecznym ciosem. Na wysokich warszawskich budynkach pojawiły się pelengatory - urządzenia namierzające, które miały nas wykryć. Nie wiem nic o ich skuteczności, jednak kręcąc się na pół godziny przed zapowiadaną w prasie audycją Radia "S", były dla wtajemniczonych niechybnym znakiem, że należy włączyć telewizor i czekać na Radio "S". Z czasem komuna zaczęła stosować zagłuszanie. Operatorzy zagłuszarek, zawsze jednak czekali na nasz sygnał. Dzięki temu do słuchaczy docierała bez przeszkód "Siekiera, motyka, bimber, szklanka" i nawet jeśli traciliśmy 90% audycji to odnosiliśmy kolejne zwycięstwo nad komuną - słuchacze otrzymywali czytelny sygnał naszej walki i bezkarności.
W drugiej końcówce lat 80-tych własne audycje w Warszawie nadaje również Federacja Młodzieży Walczącej. W tym czasie działalnością FMW w Warszawie, kieruje już "Kuba" (Piotrek Szynkiel). Przeprowadzono prawdopodobnie trzy transmisję w Warszawie, tj. na Żoliborzu (ul. Potocka), na Pradze Północ (Rondo Starzyńskiego) oraz na Pradze Południe (okolice Dworca Wschodniego). Transmisje, podobnie jak w przypadku Radia Solidarność odbywały się w paśmie Dziennika Telewizyjnego. Poczynając od 1984 r. uczestniczymy we wszystkich akcjach antyreferendalnych i antywyborczych z liczeniem frekwencji włącznie. Przed liczeniem mamy liczne spotkania organizacyjne, gdzie statystycy instruują nas jak szacować liczbę uprawnionych do głosowania oraz jak liczyć głosujących. Przekazywane nam są adresy skrzynek kontaktowych i harmonogramy działania. Dla określenia liczebności okręgu wyborczego stosuję własną, niezwykle precyzyjna metodę. Zbyt późno na nią jednak wpadłem, by się podzielić z kolegami. Dziś myślę, że dobrze się stało, rozpoznanie tej metody przez SB, niechybnie doprowadziło by do wielkiej dekonspiracji. Ustalałem nazwisko osoby mieszkającej w "ostatnim" mieszkaniu danego okręgu (ostatnia alfabetycznie ulica, najwyższe numery domu i mieszkania) po czym podając się za członka tej rodziny szedłem do punktu wyborczego sprawdzić swą obecność na liście, twierdząc oczywiście że nie mam dowodu bo czekam na nowy. Znudzony pracownik komisji wyborczej otwierał przy mnie księgę wyborców pokazując mi ostatni numer porządkowy, tożsamy z liczbą uprawnionych do głosowania. Frekwencję liczyło się na dwa sposoby -stały i wyrywkowy (statystyczny). "Stały" wymagał dojścia do mieszkania z oknem na komisje wyborczą i żmudnego liczenia przez cały dzień wychodzących osób. W przypadku metody statystycznej mieliśmy wyznaczone przez statystyków ściśle określone kilku- może kilkunastominutowe okresy liczenia osób wychodzących z konkretnych komisji wyborczych. Osoba licząca dostawała wówczas listę punktów z podanymi godzinami obserwacji i przez cały dzień jeździła po mieście. Uzyskane wyniki wpisujemy do specjalnych formularzy i wieczorem zdajemy w skrzynkach kontaktowych. Dzięki sprawnej organizacji pierwsze wyniki liczenia frekwencji wyborczej społeczeństwo Radio Europa podaje już wieczorem, zaś oficjalne dane z frekwencji publikowane są przez prasę podziemną kilka dni później. Do historii przechodzą komunikaty komunistyczne komunikaty o frekwencji sięgających 99% z czymś tam po przecinku. Mimo konspiracji i skromnych możliwości mamy podobny "czas", do dzisiejszych komunikatów wyborczych, tworzonych przez wyposażonych w nowoczesne techniki teletransmisyjne i nowoczesny sprzęt komputerowy, pracowników OBOP.
W czasie, gdy ja przekazuję swoje wyniki na skrzynce kontaktowej, na drugim końcu Grochowa SB-cy przywożą na rewizję do domów, zatrzymanych przy liczeniu kolegów z GO"S". Są to Adaśko (Adam Rosłaniec) oraz bracia "Waldek" (Wojtek Nachiło) i "Rysiek"(Ryszard Nachiło). Pierwsza rewizja miała się odbyć w domu "Adaśka", którego na klatkę wprowadza dwóch ZOMOW-ców w asyście tajniaka. W drzwiach jego mieszkania dochodzi do szarpaniny z ojcem "Adaśka", który zaczyna się kłócić z SB-kami, w końcu wyrywa syna, wpycha go do mieszkania, sam zaś zostaje na korytarzu w łapciach i krótkich spodenkach. W tym czasie "Adaśko" zamyka od środka drzwi wejściowe, po czym wraz z mamą "czyści" mieszkanie. Całe domowe archiwum ląduje w podwójnej ścianie pomiędzy łazienką a klatką schodową, zaś w powietrzu unosi się zapach waleriany mający sugerować poważne kłopoty z sercem Pani domu. Tymczasem atmosfera na klatce rozkręca się. Pan Rosłoniec kłóci się na klatce z milicją żywo gestykulując, zaś trzymani w "suce" słyszą jak milicjantka wzywa pomoc krzycząc do radia "biją naszych". Po chwili pod klatkę Rosłańców przyjeżdża kilkanaście "Nysek" z ZOMO-wcami. Piętro powyżej i poniżej wypełniają się ZOMO-wcami szykującymi się do szturmu - scena niczym z "Leona Zawodowca". Na szczęście po chwili kapitan kierujący akcją, dostaje polecenie by nie eskalować awantury w dniu wyborów i ZOMO wycofuje się. Tata "Adama" kilka dni później zostaje wezwany na komisariat... wraca dopiero po odsiadce.
Przystępujących do nas nowych członków FMW szkolimy w konspiracyjnym fachu. W naszej działalności stosowaliśmy (z nielicznymi wyjątkami) fanatyczną konspirację, która spowodowała, że dziś ciężko odnaleźć kolegów sprzed 21 lat. Wynika ona z lektury wspomnień akowców, którzy byli dla nas prawdziwymi bohaterami i wzorcami do naśladowania. Szkoda, że wówczas nic nie wiedziałem o moim dziadku.
W ramach naszej działalności kolportujemy, nie tylko prasę młodzieżową, ale praktycznie wszystko, co krąży w drugim obiegu książki, znaczki itp. Aktywnie włączamy się w kolportaż "Tygodnika Mazowsze", "KOS-a", "Tu i Teraz", "Woli" i wielu innych. Wielu z nas drukuje powyższe gazety i wiele innych tytułów, książek, znaczków, plakatów, koszulek itp. Współpracujemy także z powstałym w połowie lat osiemdziesiątych pismem PWA, które zakasowało wszystkie pozostałe tytuły jakością druku i doskonałymi zdjęciami. W mieszkaniu mojej siostry Agnieszki Dzikowskiej urządzany jest punkt kolportażu PWA -działa krótko - został "uśpiony" zaraz po porwaniu mnie przez SB-ków w lutym 86, o czy piszę dalej.
W przypadku wpadki w pierwszej kolejności czyszczone jest mieszkanie " jeńca" (o ile uda się wyprzedzić rewizję i kocioł SB). Po wyczyszczeniu mieszkania, wszelkie kontakty są natychmiast zrywane a ewentualna opieka i dalsza pomoc świadczona jest przez Komitet Prymasowski. W takich przypadkach powstrzymujemy się przed pisaniem o naszym złapanym koledze, by nie pokazywać SB naszych powiązań. Do dziś pamiętam kolegę aresztowanego przez ubeków w czasie prowadzonej przeze mnie dla niego pierwszej lekcji ulotkowania "na bombę". Ustawiamy się w jednej z bram przy ul. Marszałkowskiej, która miała drugi wylot również na Poznańską. Na środku pomiędzy podwórkami był ok. 3 metrowy płot z siatki drucianej dzielący podwórka z obu stron. Płot ten stanowił przeszkodę zarówno dla uciekających jak i pościgu. Stwierdziłem, że zaryzykujemy, bo brama przez ten płot nie była jeszcze "sypana". Niestety pech chciał, że brama jest obstawiona również przez SB. Nauczycielowi, czyli mnie, udało się uciec, płot pokonałem wyrywając się SB-kowi szarpiącego mnie za nogawkę - do dziś mam z tego powodu wyrzuty sumienia za kolegę. Wciąż widzę mojego ucznia ściąganego przez ubeków na ziemię. Stałem może dwa metry dalej - już z drugiej strony płotu, który Nie mogłem zrobić nic więcej poza natychmiastową ucieczką. Niestety nie pamiętam jego nazwiska i mam nadzieję, że dzięki tym wspomnieniom stronie uda nam się znów spotkać i podziękować za to, że nie dał złamać ubekom. Pamiętam też innego kolegę, boksera ze Śląska, który przy kolejnej wpadce zamiast uciekać rozprasował ubeków na ziemi, poczym od niechcenia rzucił "u nas się nie ucieka, u nas się ich leje". Tracę z nim kontakt po tym jak się dowiaduję, że w trakcie przesłuchania w Katowicach pokazywano mu moje zdjęcia, prawdopodobnie z przed domu Adama Golańskiego.
Dla bezpieczeństwa wycofuje się z tworzenia Naszych Wiadomości - dalej wychodzą regularnie aż do 1989 roku, już bez mojego udziału - rozprowadzane są głównie w wśród warszawskiej młodzieży.
W październiku 1985 razem z GO "Solidarni" bierzemy udział w samobójczej akcji nad barem "Donald" na rogu ul. Szpitalnej i Rutkowskiego. Akcja ta, zorganizowana chyba z okazji Tygodnia Więźnia Politycznego, właściwie od samego początku skazana była na klęskę. Z tego co pamiętam w akcji w prasie na kilkanaście dni wcześniej zapowiadano manifestację i transmisję Radia "S" koło Domów Centrum i Marszałkowskiej. Na miejscu akcji doszło do niezwykle silnej koncentracji funkcjonariuszy SB i MO. Kilka dni wcześniej nad barem "Donald" zainstalowano specjalną windę, która w ostatniej chwili miała wciągnąć "gadałę" na bezpieczną wysokość na elewacji budynku. Na godzinę wcześniej rozpoczęliśmy akcje ulotkowe w centrum Warszawy informujące o miejscu manifestacji koło baru "Donald". W czasie sypania w naszpikowanym SB-kami Domach Towarowych Centrum aresztowany zostaje Jacek Czarnecki. Chwilę później SB-cy aresztują następnych naszych kolegów z GO"S" w trakcie próby zamontowania "gadały". Jednego rannego w akcji kolegę w zamieszaniu (i oczywiście niechcący) sami wsadzamy do ubekom do FIAT-a myśląc, że to nasz samochód. Akcja kończy się totalnym niepowodzeniem. Zgodnie z naszymi zasadami mieszkanie "Czarnego" czyszczę z jego mamą natychmiast po jego zatrzymaniu, wyprzedzając rewizję zrobioną przez SB kilka godzin później. "Czarny", po wyroku z tzw. bomby, ląduje w więzieniu na Białołęce osadzony w celi z kryminalistami. Wychodzi chyba kilka miesięcy później z amnestii, po czym natychmiast zostaje powołany do wojska i ląduje w Batalionach Inżynieryjno Budowlanych mających opinie jednostki karnej.
W lutym 1986 roku przychodzi moja kolej - zostaję porwany przez "nieznanych sprawców". Po obezwładnieniu mnie jakimś środkiem chemicznym zostaję przewieziony do nieznanej piwnicy, gdzie po przywiązaniu do krzesła rozpoczyna się obróbka - jestem przypalany papierosem, rażony prądem w narządy płciowe, bity prętem. Wypytywany jestem o Solidarność, Oświatę Niezależną, prasę niezależna. Na szczęście mdleję - nie wiem czy długo bym to jeszcze wytrzymał - czuję że byłem wtedy naprawdę bliski załamania -myślałem, że już po mnie. Na koniec pomalowany moim własnym czerwonym sprayem i nieprzytomny zostaję wyrzucony na torach kolejowych na warszawskim Grochowie przy ul. Makowskiej. O świcie budzi mnie dotkliwe zimno, na szczęście przed nadjechaniem pociągu. Potraktowałem to jako przesłanie - ulica Makowska i moja narzeczona Iza Makowska, dopiero co wypuszczona z AŚ Rakowiecka po 10-cio miesięcznej odsiadce bez wyroku - to nie mógł być zbieg okoliczności. Zgodnie z zasadami konspiracji udaję się na polityczną kwarantannę. Śledztwo prowadzone przez Prokuraturę na Pradze Południe przez asesora nomen-omen Gawędę zostaje umorzone z powodu nie wykrycia NN sprawców. Nikogo nie zdziwiło, że czynności śledcze ograniczyły się do przesłuchania mnie i moich znajomych, głównie na okoliczność prowadzonej działalności - mimo gotowości wskazania miejsca uprowadzenia i śladów Milicja nie przeprowadziła nawet wizji lokalnej. Z ramienia Podziemia, sprawę moją bada Anatol Lawina, któremu w moim mieszkaniu zdaje relację z porwania. Z opisanych wcześniej powodów "Nasze Wiadomości" milczą na ten temat - nie publikujemy relacji z tego wydarzenia, nie chcąc wskazywać powiązań organizacyjnych. Informację o pobiciu (z powodów konspiracyjnych występuje jako "21-letni pracownik Politechniki Warszawskiej") podaje Tygodnik Mazowsze i Radio "Wolna Europa".
Pod koniec maja '86 wielki przeżywamy szok i gorycz klęski. Aresztowany zostaje Zbyszek Bujak, legenda podziemia ukrywający się od 13 grudnia, któremu podlegały GO "Solidarni". Komuna triumfuje - nadają reportaż o jego aresztowaniu w DTV. Do dziś pamiętam to przygnębienie i apatię - Co będzie teraz dalej? Czy podziemie podźwignie się z tej klęski? Podźwignęło się jednak, nad podziw szybko, a nasza Federacja Młodzieży Walczącej żywiołowo rozwija się w całej Polsce.
Z późniejszych form aktywności, pamiętam jak w czasie owej kwarantanny, jeszcze w roku '86, czekamy z "Czarnym" na wypuszczenie więźniów politycznych na Rakowieckiej. Przed więzieniem zebrał się spory tłum, jednak po chwili pojawiła się Milicja i usunęła wszystkich zgromadzonych, za wyjątkiem "Jacków", którzy przed bramą AŚ Mokotów wykonywali wyimaginowany remont kapitalny "poważnie uszkodzonego" motocykla. Na chodniku rozłożyliśmy zdemontowane cylinder, rura wydechowe i mnóstwo luźnych narzędzi. Upaprani czarnym smarem byliśmy praktycznie "niedotykalni". Kiedy okazało się, że ze zwolnień nici, złożyliśmy motor do kupy i odjechaliśmy spod bramy z takim fasonem, że już po przejechaniu może kilometra byliśmy rewidowani przez patrol Milicji na Pl. Unii Lubelskiej - byliśmy jednak czyści jak łzy i puszczono nas wolno.
W ramach drobnej dygresji musze stwierdzić, że rosyjska technika całkiem nieźle na przysłużyła walce z komuną - oprócz aparatów fotograficznych Zenit i Smiena, radioodbiorników VEF do nasłuchu Wolnej Europy i motocykla K-750, do transportu papieru wykorzystywaliśmy pożyczany od niczego nie świadomego kolegi ("Stiopa", wybacz proszę), wojskowy samochód terenowy GAZ-69. Pomalowany na wojskowo nie budził zainteresowania patroli MO. Do środka można było zmieścić z pół tony papieru i dlatego świetnie nadawał się do zaopatrywania drukarni w papier i szybkiego wywożenia świeżego nakładu "Naszych Wiadomości" i innych drukowanych gazet.
Jeszcze jedno wspomnienie związane z FMW - przez warszawską "konkurencję" nazywani jesteśmy "federastami" (od federacji) albo "wieśniakami' (przez podobieństwo nazwy naszej organizacji do "ZMW”, skrótu Związek Młodzieży Wiejskiej - oficjalnej PRL-owskiej młodzieżówki) - mi zaś przydzielono w Grupach Oporu "Solidarni" przydzielono ksywę "Wiejski" z której jestem dumny do dziś.
Pożegnanie z Federacją
Po roku kwarantanny, jako 22-letni student Politechniki Warszawskiej nie widzę już w sobie "młodzieńca". Nie zamierzam, jak wyśmiewani przez nas działacze ZSMP (młodzieżówka PZPR-u, Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej), czuć się młodo do 40-tki. Dalszą działalność prowadzę więc już głównie w GO "Solidarni". W Federacji pozostają jeszcze przez jakiś czas Artur Dąbrowski i Tomasz Roguski. Wszyscy w ramach dorastania przechodzimy do struktur naszych starszych "braci" i "sióstr" tj. GO Solidarni, NSZZ Solidarność i NZS.
8 marca 1988 wielka manifestacja NZS-u w 20-tą rocznicę Marca '68. Widać już wyraźnie narastającą falę nastrojów niepodległościowych społeczeństwa, która za chwilę doprowadzi do kapitulacji komunistów. Był to wyraźny powiew świeżego powietrza, po beznadziei drugiej połowy lat 80-tych, kiedy to komuna skutecznie zdusiła wielki, narodowy polski entuzjazm lat 1980-1981. Nie jestem pewien co do roku, ale prawdopodobnie to właśnie wtedy instalujemy naszą "gadałę" na Uniwersytecie Warszawskim.
Nauka na PW nie idzie mi jednak za dobrze, większość wolnego czasu poświęcam działalności opozycyjnej i ukochanym motocyklom. Następstwem braku postępów w nauce jest skreślenie mnie z listy studentów Politechniki Warszawskiej w 1988. Natychmiast upomina się o mnie Ludowe Wojsko Polskie. Mając doświadczenie w poligrafii drukuje sobie fikcyjną kartę szpitalną i tak uzbrojony udaję się na wojskową komisję lekarską. Niestety mam wyjątkowego pecha. Użyty przeze mnie pierwowzór karty szpitalnej całkowicie się zdezaktualizował (zmiana druku, ordynatora i lekarzy prowadzących) i natychmiast w związku z tym zostałem zdemaskowany przez członka komisji, lekarza tego samego szpitala i oddziału, który widnieje na mojej "lipnej" karcie. Dostaję propozycję nie do odrzucenia -"kamasze" albo "odsiadka". Wybieram to pierwsze i odbieram bilet do Ludowego Wojska Polskiego (LWP), będąc zmuszony do wysłuchania pompatycznej formułki o zaszczytnej służbie socjalistycznej ojczyźnie wyrecytowanej przez pułkownika na WKU. Już po chwili żałuję wyboru - wyraźnie wyczuwa się wiszącą w powietrzu nerwówkę przed zbliżającymi się strajkami '88. Mam się stawić w jednostce pod koniec kwietnia. Nie śpieszy mi się. W dniu 2 maja wybucha strajk w Stoczni Gdańskiej, ZOMO otacza stocznię, ponownie milkną telefony. Zakładam się z kolegami o jakiś alkohol, że wrócę po miesiącu (wygranej nigdy nie zobaczyłem - podobno wróciłem za wcześnie). Sam sobie golę głowę, by nie dać się upokorzyć fryzjerowi wojskowemu i w dniu 3 maja docieram do jednostki Wojsk Lotniczych w Oleśnicy koło Wrocławia. Przyjmującego mnie na stan oficerowi, mówię że nie miałem czasu stawić się w terminie - podobno mam za to mieć wyznaczoną karę dyscyplinarną. Nie można jednak skazać za nieposłuszeństwo, gdyż przyszedłem bez pomocy WSW. W wojsku nerwowa atmosfera w związku z sytuacją polityczną. Pogadanki z politrukiem uświadamiają mi, że za moment mogę stanąć z AK-47 na ramieniu na przeciwko moich kolegów. To wzmaga moja determinację by się z wojska urwać. Po kilku głośnych awanturach i wizytach u lekarzy "od głowy" zostaję uznany za osobę cierpiącą na "zespół dezadaptacyjny", czyli mówiąc wprost - za "wariata". Zadzieram z kilkoma starymi żołnierzami, którzy dowiadują się o moim planie zemsty za nieludzką falę, której poddają "młodych kotów". Po wyjściu z wojska zamierzałem spowodować, ze dostaną niewinny list z "West Point Military Academy" adresowany na jednostkę wojskową. Już widziałem oczami wyobraźni jak spowiadają się przed oficerem politycznym z tego, czego nie zrobili.
W związku z moimi zainteresowaniami historią II wojny światowej sam prowadziłem wówczas bogatą korespondencje międzynarodową, między innymi z West Point - łatwo było by mi się podszyć pod moje niedoszłe ofiary i napisać list z prośbą o odpowiedź. Na marginesie chcę wspomnieć, że w tamtych czasach, wszystkie listy trafiały do mnie otwarte, z podłużną pieczątką "ocenzurowano" (włącznie z listami z "zaprzyjaźnionej" Ukrainy).
Mój plan zemsty pali jednak na panewce - zdradza mnie kolega, do dziś nie rozumiem dlaczego to zrobił. Zostałem uprzedzony przez jakiegoś młodego żołnierza (dzięki ci chłopie) - z początku mu nie wierzę, potem jednak przekonuje mnie mówiąc mi o szczegółach mojego planu zemsty. Nikt o nich nie wiedział poza mną i zdrajcą. "Stare wojsko" postanawiają zrobić ze mną porządek i nie wypuścić mnie z wojska, z którego miałem wyjść przecież już za 3 dni (nawet nie chcę myśleć co to oznaczało). Ukrywam się przez te kilka dni nocując w śmietniku i krzakach. Błogosławię chwilę, kiedy wojsko wydaliło moje, obce już ciało po zaledwie 17 dniach - to było moje prawdziwe "семнадастъ мгновений весны". Na pożegnanie LWP wnioskuje o odebranie mi prawa jazdy jako żem "wariat", a ja cieszę się uratowaniem życia, uciekając zawczasu przed zemstą "starego wojska". Niezrażony zamachem na moje prawko tryumfująco wracam do Warszawy, gdzie natychmiast zostaje oskarżony przez LWP o uchylanie się od służby wojskowej. Broni mnie mecenas Wiesław Johan z Komitetu Prymasowskiego na Piwnej. Dzięki jego sprytowi, nie zostaje dopuszczona do głosu oskarżycielka, czyli szefowa komisji wyborczej - zagorzała komunistka. Wezwano ją w charakterze świadka, przez dwie godziny taksowała mnie spojrzeniem prokuratora - po 15 minutach rozprawy i wniosku formalnym mecenasa, woźny obwieścił jej że jest zbędna. W chwilę później w zamian za przyznanie się do winy i mojego "obłędu" cieszę się niskim wyrokiem - sześć miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata i o dziwo - nieodebranym prawem jazdy.
Mój motocykl K-750 - jeden z pierwszych "członków" FMW. Stoję koło autobusu (drugi z prawej) rozmawiając z Tadeuszem Janiszewskim - Komisarzem Wyborczym nr 7 Komitetu Obywatelskiego "S" na Grochowie w maju 1989r.
Po wyjściu z wojska włączam się w strajki studenckie w 1988 i 1989 roku. Moim starym sowieckim motocyklem, K-750, służącym dzielnie w FMW od 1984 roku, transportuję na Uniwersytet materiały poligraficzne a potem rozwożę drukowane tam plakaty, bibułę i ulotki. Po Okrągłym Stole włączam się w działalność Komitetu Obywatelskiego "Solidarność", zamieniając motocykl ogłoszeniowy, przez co notorycznie kontrolowany jestem przez drogówkę. Kleje ulotki i plakaty wyborcze. Rozwożę wydrukowane materiały z drukarni w pierwszej siedzibie Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" na Fredry, m.in. do strajkujących studentów na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie jednego z takich kursów, razem z Jankiem Zielińskim wiozę ciepły jeszcze nakład NZS-owskiego pisma CIA (jeszcze wówczas nielegalnego) ukrytego pod... legalnymi już plakatami wyborczymi KO "S". Dla niepoznaki omijamy bramę główną, kierując się do tzw. Bramy Śląskiej wychodzącej na ulicę Oboźną. Nie mogliśmy zrobić nic głupszego. Po chwili zatrzymuje nas Milicja pilnująca bocznych wejść Uniwerka i rewiduje kosz motocykla. Kłócimy się z milicją, wykrzykując, że materiały KO "S" są legalne. W zamieszaniu tym nikt nie zwraca uwagi na CIA. Milicjanci, nie wiedząc co mają z nami zrobić, czepiają się do stłuczonej lampki w motocyklu. Po chwili wjeżdżamy bez problemu na teren Uniwerku. Wraz z Juliuszem Siudzińskim (znanym kolekcjonerem samochodów zabytkowych) biorę udział w spotkaniach wyborczych, na których mój sowiecki motocykl "eskortuje" jego przedwojenny autobus Polski Fiat 618. Do dziś pamiętam twarze milicjantów legitymujących mnie w trakcie plakatowania, na widok prezentowanego przez mnie oficjalnego upoważnienia "do prowadzenia akcji plakatowej, na terenie dzielnicy Praga Południe". Staliśmy na przeciwko siebie z dziwacznymi minami, wiedząc że coś tu nie gra... Przecież mieliśmy się bawić w "policjantów i złodziei", a tu jakieś upoważnienia i legalne plakaty!
Zostaje tzw. mężem zaufania i jako członek Komisji Wyborczej i z ramienia KO "S" nadzoruję przebieg wyborów w jednym z okręgów na Pradze Południe. Po wyborach 1989 roku całkowicie wycofuję się z działalności politycznej.
Wspomnienia te starałem się spisać chronologicznie, przepraszam wszystkie osoby, które pominąłem i za wszystkie relacje, które po ponad 20-latach mogły uległy zniekształceniu lub zatarciu
Na zakończenie pragnę podziękować za wspólną działalność wszystkim kolegom i koleżankom z podziemia, tym wspomnianym wyżej i tym zapomnianym. Chcę podziękować także mojej mamie, która miała ze mną tyle emocji i tacie, który na długo przed rokiem '80 nauczył mnie słuchać Radia "Wolna Europa".
Jacek Górski "Wiejski"
Wróć