Wspomnienia
Wspomnienia Andrzeja Janczaka
Przekonała mnie taka jedna, do napisania paru zdań. Widać kobiece zachcianki bardziej na mnie działają drogi Piotrze. Gdzie diabeł nie może, pośle Elkę (ucz się hehe).
Zacznę z innej beczki. Moje 22 lata, gdyż jak wszyscy pamiętacie, opuściłem kraj w 87 roku. Rok 89 w Polsce odbierałem już za żelazną kurtyną. Wyjeżdżając, miałem świadomość, że ten pieprzony ustrój i tak padnie. Czułem to.
Co do wspomnień z lat 80-87, tak jak chyba wszyscy z nas pamiętam prawie wszystko, tylko z ustawieniem w czasie mam kłopoty. Pamiętników nie pisałem więc wszystko się pozlewało. Jedyna rzecz jaka mogę pamiętać bez problemów to chyba ten słynny krzyż na Dołku Katyńskim. Tu nie mam wątpliwości.
Nasze wspólne noce i dnie, nasze rozmowy, nasze plany, nasze awantury (bo i takowe były) zostaną.
Ileż to razy robiliśmy coś bez zastanowienia?
Ileż to razy mogliśmy tego ciężko pożałować?
W sumie ja o sobie mogę powiedzieć ze chyba miałem najwięcej szczęścia. No ale byłem narwańcem i nie mierzyłem niczego żadną miarą. Nie było mi to potrzebne. To co robiłem ja i zresztą my wszyscy było dla mnie zupełnie naturalne. Nie wyobrażam sobie nawet patrząc z perspektywy czasu, że mógłbym (mogli byśmy) zachować się inaczej. Nasze nieprzespane noce przegadane, przegrana w karty zakrapiane i zakąszane zostaną. Bojowe narady. Wielkie słowa. Plany. Ale nie tylko słowa. Były i czyny.
Wspomniałem już o krzyżu. Tym słynnym krzyżu, po którym wszyscy wpadli. Wszyscy oprócz mnie. Mówiłem, że miałem szczęście.
Akcje ulotkowe na ulicach Warszawy i innych miast (tak zwane gościnne występy), druk, kolportaż, prasa, znaczki, audycje radiowe i telewizyjne. No i te nasze mordobicia na ulicach Warszawy i nie tylko w rocznice maja, lipca, sierpnia czy innego miesiąca. Noce i dnie spędzone w oczekiwaniu na coś lub na kogoś. Nocne odwiedziny za czasów godziny milicyjnej. Ileż to razy spędzaliśmy te noce pod przymusem tej godziny milicyjnej. Przymus, który de facto nas zbliżył, pomógł się poznać, nabrać do siebie zaufania.
Od grudnia 81 do 87 roku moje trzy 48 godzinówki. Dwie w Warszawie i jedna w Częstochowskim trójkącie. Mówiłem, że miałem dużo szczęścia. Mogło być gorzej. Inni odpokutowali to dłuższym pobytem, a Jędruś zawsze się jakoś wywinął. Co niektórzy nawet zaczęli mnie podejrzewać o nie tyle szczęście, co raczej ochronną rękę SB. Tym już wtedy powiedziałem co o tym myślę. No ale fakt faktem, że podejrzliwość była wtedy naszą słabą strona. Tutaj stracić mogliśmy więcej, jak ze strony komuny.
Oglądałem niedawno film amerykański o wojnie w Wietnamie. To chyba było "Good Morning, Wietnam". Jest tam taki tekst, jeden z żołnierzy mówi że "uwielbia zapach napalmu o świcie". Może głupie porównanie ale mnie od razu wraca zapach gazów łzawiących po demonstracjach. Zapach, który nas przyciągał, penetrował oczy i ciuchy. Smród gazów był nam jednak bliski. Przesiąknięte zapachem gazu ulice Starówki, Śródmieścia czy innych dzielnic miast były naszym żywiołem. Czym więcej tego zapachu było, czym bardziej szczypał, tym bardziej miałem świadomość, że coś się dzieje. Coś, co doprowadzi w końcu do celu. Do naszego celu. I udało się.
Tych naszych gazowanych demonstracji nie da się zapomnieć. Ryzykowało się może za bardzo, ale tak to wtedy się odczuwało i tak miało być. Wiele razy po takich demonstracjach zbieraliśmy się i analizując, co się działo dochodziliśmy do wniosku, że jednak jesteśmy stuknięci. Ileż to płyt chodnikowych, śmietników, ławek czy krzeseł skończyło swój żywot wtedy. To była nasz broń przeciw pałką, armatkom wodnym, gazom i kałachom.
Pamiętam jak kiedyś mieliśmy bardzo burzliwa rozmowę na temat użycia broni z naszej strony. To chyba było jakoś po śmierci Grześka Przemyka. Złość w nas była ogromna Bezsilność nas rozwalała, ale rozsadek zwyciężył. Byliśmy o krok od stania się tacy sami jak ci z drugiej strony barykady. Chyba wtedy właśnie (choć mogę się mylić) była ta demonstracja na Rynku Starego Miasta, o której przypomniała mi Ela wczoraj, w naszej rozmowie telefonicznej. Demonstracja jak wiele innych, ale chyba wtedy miałem wyjątkową złość w sobie. Na rynku tego dnia była jakaś oficjalna impreza. Stała estrada, a na niej krzesła. Kiedy oddziały ZOMO przyparły nas do muru, coś mi odbiło. Wskoczyłem na estradę i zacząłem rzucać krzesłami w kordon zomowców. Nie pamiętam czy trafiłem. To nie było istotne. Tego dnia poczułem w sobie złość i wszystko mi było jedno, jak to się skończy. A skończyło się na tym, że oddział ZOMO wycofał się kilkanaście metrów do tylu co pozwoliło nam zwiać z rynku. Takich sytuacji było wiele.
Piotrek pewnie się uśmiechnie jak mu przypomnę stawianie krzyża na dołku i ta szarpanina z milicjantami, którzy nagle się pojawili. Doszło do tak zwanego zwarcia, a wszyscy mieliśmy przy sobie słynne gazy łzawiące. Piotr wyciągnął swój i poczęstował milicjanta po oczach, na co na miał szokującą reakcje krzyczeć "Coooo Gazem Gazem" jakby, że tak powiem, miał pretensje, że ktoś się ośmielił milicjanta gazem potraktować. Heh. Nie wiedział biedak, że każdy kij ma dwa końce.
Co prawda ta akcja skończyła się fatalnie dla całej grupy. Tomek został złapany na miejscu a reszta grupy z takich czy innych powodów wpadła kilka godzin lub kilka dni później. Reszta grupy, oczywiście oprócz mnie. Skończyło się kilkoma miesiącami aresztu, Tomek spędził swe 18 urodziny za kratkami, a reszta chyba wyszła po amnestii jeśli mnie pamięć nie myli. Były też inne wpadki, które mogły skończyć się dramatem. Przypomnę choćby te nasze słynne wyrzutniki i wypadki z nimi. Nieżyjący juz Mariusz miał szczęście w nieszczęściu, a moja matka miała na ginekologii pacjenta płci męskiej jako że tak się jakoś dziwnie trafiało że byłem pod ręką, a szpital na Powiślu był naszym ratunkiem
Pamiętam też coś, co może nie wszyscy kojarzą ale odbywając służbę wojskowa w Białej Podlaskiej w 84 roku w czasie wyborów (nie pamiętam jakich ale to nieistotne) rozrzuciłem w kilku miejscach na jednostce ulotki, które przywiozłem kilka dni wcześniej z domu będąc na przepustce, namawiające do bojkotu wyborów.
Pamiętam minę trepów. A zwłaszcza politycznego. Śmieję się do dzisiaj, choć jak pomyślę to mogłem wtedy dostać nieźle po dupie. Jakby pomyśleli to pewnie by do mnie dotarli wiedząc, że ulotki podpisane były "Solidarność Mazowsze" a byłem jednym z nielicznych warszawiaków na jednostce. A może nie chcieli znaleźć winnego? Takie pytanie po latach też mi się nasuwa. Wśród żołnierzy było wielu sympatyków Solidarności.
Czasami słuchając piosenek Kaczmarskiego wracają mi wspomnienia. A słucham ich często. Internet jest wspaniałym narzędziem do pobudzenia wspomnień.
Teraz coś o "naszych dziewczynach"
Były motorem napędowym tego wszystkiego. Bez nich nie było by tego. Wszystkie, które się przewinęły bez wyjątku dały z siebie wiele, a nawet powiem więcej. To one ryzykowały mając świadomość, że będąc żonami i matkami narażają bardziej jak my nie tylko własne życie i zdrowie ale również przyszłość własnych dzieci.
Mieliśmy w nich oparcie i wsparcie. Stawały na głowie, żeby nie tylko zorganizować i pomóc w miarę swych sił. Robiły więcej. Dużo więcej. Nigdy nie zdarzyło się, by nie potrafiły czegoś zorganizować, wiedząc o tym miały na głowie również dom i rodzinę. Bez nich, bez ich wsparcia nie mogło to zadziałać.
Patrzę teraz z perspektywy czasu na to wszystko może innym okiem, ale uważam że "nasze baby" nie zostały docenione do końca. Słucham tych naszych polityków, tych pseudo działaczy, którzy dorobili sobie historię po 89 roku i widzę jedno, że mówią tylko i wyłącznie o "swoich bohaterskich działaniach" zapominając o tych naszych kobietach, które czekały na nas nocami nie wiedząc czy wrócimy, które potrafiły ogarnąć dom i rodzinę i jeszcze znajdowały czas na działalność, które ryzykowały twierdząc, że w ich obecności ryzyko jest mniejsze.
Czytałem końcówkę Eli na temat tego patrzenia w lustro itd. Każda z Was powinna to sobie mówić co rano, drogie panie. KAŻDA bez wyjątku.
20 lat minęło. Mogę powiedzieć na zakończenie jedno. Niczego nie żałuję poza jednym może, że uległem pokusie "łatwego życia" i wyjechałem, zostawiając tam was. Moje miejsce powinno być tam gdzie to się to wszystko działo. Los chciał inaczej. Pocieszam się jednym, a mianowicie tym, że tam wrócę. Inne to już będą czasy, ale tam moje miejsce.
Pozdrawiam wszystkich starych znajomych i mam nadzieje, że kiedyś się spotkamy by powspominać, tym razem juz słownie.
Andrzej Janczak
Wróć