Wspomnienia

Wspomnienia Marka Głowackiego

Zaczynam pisać po sympatycznej wymianie informacji przy pomocy poczty elektronicznej z Grzegorzem Jaczyńskim, jaka nastąpiła po spotkaniu NZS-owskim na Politechnice Warszawskiej we wrześniu 2005.

Grzegorza nie znałem do tej pory (myślę, że się poznamy), jednak Jego "wspomnienie o Teosiu" (tak zatytułowany był e'mail ), w którym zamieścił trochę zdjęć poruszyło w mojej pamięci zepchnięte gdzieś głęboko tematy związane z latami osiemdziesiątymi, z antykomunistycznymi manifestacjami, nielegalnymi gazetkami i książkami, akcjami ulotkowymi i cała tą atmosferą, jaka panowała wśród ludzi nie akceptujących realnego socjalizmu w wydaniu Jaruzelskiego, Kiszczaka i Urbana.

To dość pocieszne, ale wtedy, gdy byłem zaangażowany w działalność antykomunistycznych organizacji otrzymywałem sporo pytań, związanych z podziemiem od sympatyków Solidarności, którzy jednak nigdy nie przekroczyli progu biernego zaangażowania. Na te pytania nie mogłem przeważnie odpowiadać i nie odpowiadałem, często bowiem dotyczyły zbyt konkretnych rzeczy - kto, gdzie, kiedy, jak itp., a ja przestrzegałem zasad konspiracji. Po 1989 roku, a dla mnie po 1991, kiedy uznałem, że można już o wszystkim swobodnie mówić okazało się, że nikogo to już nie interesuje. Tak więc wszystko zaczął przysypywać pył zapomnienia, aż tu po ponad 20 latach od tych wydarzeń dociera do mnie wiadomość, że ktoś zbiera wspomnienia, dotyczące Grup Oporu i chce z tego stworzyć jakąś większą całość. No cóż, może i moja cegiełka się przyda.

Nie mam żadnej wątpliwości dlaczego przystąpiłem do antykomunistycznego ruchu. Powodem było wprowadzenie stanu wojennego 13.12.1981 r. Na studia dostałem się w 1980 - w roku wielkiego przełomu. Chłopak 19 letni przeważnie doprecyzowuje światopogląd, samodzielnie weryfikuje poglądy wpojone mu przez rodzinę, szkołę i środowisko. Rok 1980 i 81 był dla mnie rokiem wielkich, zdumiewających odkryć w tym zakresie. Przede wszystkim dotarła do mnie skala kłamstwa, jakim karmiono nas zarówno w szkole, jak i w życiu publicznym i w mediach. To było po prostu wstrząsające. Wszystkie dziedziny życia, a w szczególności komunistyczna historia, literatura i filozofia przesycone były totalnym kłamstwem. Chodziłem na wykłady, spotkania, wchłaniałem nowe książki, ale nie włączałem się aktywnie w ten ogólnopolski zryw, zmierzający do upodmiotowienia polskiego społeczeństwa. Myślałem sobie - trzeba będzie się w to włączyć, teraz jednak muszę zakorzenić się na studiach, otrzaskać z nowym światem, do którego przez samo zdanie egzaminów na Politechnikę Warszawską i studiowanie jeszcze nie czułem przynależności. Jednak, gdy usłyszałem przemówienie radiowe Jaruzelskiego 13.12.1981 rano powiedziałem sobie - o nie, ta banda nie jest w stanie zabrać mi wolności. W gronie kilku zaufanych kolegów zaczęliśmy dyskusje, co robić, żeby nie dać rzucić się na kolana. W końcu razem ze Zbyszkiem Hurlakiem kupiliśmy farbę i zaczęliśmy malować napisy na murach - Solidarność żyje itp. Dziś nie jestem nawet pewien dokładnej treści. Jednocześnie przekazaliśmy informację Andrzejowi Dusińskiemu ( NZS - owcowi z naszego wydziału - Inżynierii Lądowej PW, którego dobrze znaliśmy i do którego mieliśmy zaufanie), że chcemy włączyć się w coś większego. Za jakiś czas umówił nas z Wiktorem Świerczem (też z naszego wydziału) i tak wciągnęliśmy się do Grup Oporu, choć nie od razu taka nazwa padała. Spotykaliśmy się w akademiku politechniki na ks. Janusza i początkowo nasza grupa stworzona z mieszkańców tego akademika liczyła kilka osób. Pamiętam oczywiście Witka (tak mówiliśmy na Wiktora, naszego szefa), Zbyszka Hurlaka - mojego serdecznego druha i Andrzeja Kalatę oraz Jurka Andrzejuka, który po jakimś czasie odłączył się od naszej grupy i w ogóle od czynnego zaangażowania w "podziemie" Na pewno na początku rzucaliśmy ulotki, czy coś jeszcze robiliśmy np. malowanie murów, klejenie plakatów w tej chwili nie pamiętam. Kiedy były nasze pierwsze akcje ulotkowe? Nie jestem pewien, na pewno jednak w końcu kwietnia, czyli w ramach przygotowań do manifestacji 1 i 3 majowych rzucaliśmy ulotki. Jaką techniką nie dałbym głowy. Nastąpił gorący okres. Akcje ulotkowe, lub plakatowe następowały jedna za drugą, bywało, że wychodziliśmy dwa, a nawet trzy razy w tygodniu. Techniki ulotkowania - "z lontem", "z ręki" i oczywiście rozkładanie. Było to bardzo stresujące. Życie w ciągłym napięciu. Częste spotkania, omawianie miejsc i sposobu ulotkowania, odebranie towaru i wykonanie akcji. Do tego dochodziła "bibuła", czyli gazety i książki - na początku pojedyncze sztuki, później coraz więcej, w końcu regularne odbiory, organizowanie "skrzynek", przekazywanie "bibuły" innym.

Oczywiście cały czas były też jakieś gorące dyskusje o NZS, o Solidarności, o Polsce, zdaje się, że nawet zostaliśmy przyjęci do nielegalnego NZS u, dostaliśmy, lub kupiliśmy niebieskie koszulki z napisem NZS Inżynieri Lądowej, które czasem były przez nas manifestacyjnie noszone. W wakacje trochę oddechu i w nowym roku akademickim, już w nowym akademiku Babilon, do którego po wakacjach się przenieśliśmy od nowa orka na całego - akcje ulotkowe, bibuła, spotkania, dyskusje. Przez Witka poznaliśmy "ostrą" grupę chłopaków z Warszawy, głównie z Grochowa, w której było m.in. dwóch braci - Wojtek (późniejszy szef grupy) i Rysiek Nachiło, a także Stachu Cegliński oraz kilkanaście osób, które znałem jedynie z imienia lub pseudonimu. Współdziałaliśmy z nimi do końca w wielu sprawach. Robiliśmy wspólne akcje, wymienialiśmy się bibułą, dyskutowaliśmy, chodziliśmy na spotkania typu "nielegalne wykłady" np. z J.Kuroniem, A. Drawiczem, J.Staniszkis, czy A. Celińskim (tak, tak, a dziś wylądował u bolszewików!!)

Nie potrafię umiejscowić w czasie, kiedy zaczęły się tzw. "gadały". Nie wiem również, kto był ich pomysłodawcą i technicznym wykonawcą. Gadała to był magnetofon kasetowy z silnym głośnikiem, który ustawiało się w trudno dostępnym miejscu. Na kasecie nagrane były oczywiście jakieś komunikaty RKW, zakazane piosenki itp. Brałem udział w dwu takich akcjach. Pierwsza w przejściu podziemnym pod skrzyżowaniem Al. Jerozolimskie / Marszałkowska. Zdaje się, że całość wymyślił Witek, jeden z lepszych "pistoletów", jakich znałem. Włamaliśmy się najpierw do jakiejś kanciapki z ażurowymi drzwiami, zamkniętymi na kłódkę. Drzwi wychodziły bezpośrednio na przejście podziemne. Ustawiliśmy gadałę, Witek włączył magnetofon z nagraniem tak ustawionym, że jakiś czas nie było głosu, zamknęliśmy kanciapkę i założyliśmy nową kłódkę. Odeszliśmy na bezpieczną odległość zerkając, czy nikt nas nie obserwuje. Za jakiś czas odzywa się głos naszej, choć przygotowanej gdzie indziej i przez kogoś innego audycji. Tłum, przechodzący zatrzymuje się. Hurra, ludzie słuchają. Nagle do kanciapki podchodzi jakiś młody facet, szarpie za kłódkę, coś gniewnie wykrzykuje. Gdy z tłumu rozlega się pomruk niezadowolenia, sięga po pistolet. Na szczęście nie strzela. Ludzie pierzchają, my razem z nimi - szczęśliwi, że się wszystko udało.

Druga akcja z "gadałą" to ustawienie jej na dachu budynków sąsiadujących z więzieniem na Rakowieckiej. To musiało być już gdzieś w roku 1983. Audycja przeznaczona była dla więźniów politycznych. Mojego w niej udziału dokładnie nie pamiętam. Zdaje się, że byłem na rozpoznaniu razem z Witkiem, a w samej akcji uczestniczyłem jako obstawa. Akcja wykonana była większymi siłami i główne skrzypce grała w niej grupa Wojtka Nachiło. Udało się ustawić gadałę i nadać audycję dla więźniów bez wpadki. Już z opowiadania pozostawionego obserwatora wiem, że w kilka minut od początku audycji zrobiło się w tej okolicy niebiesko od milicji, co oczywiście sprawiło nam dużą radość, tym bardziej, że nas już tam nie było.

Uczestniczyłem w większości manifestacji, jakie odbywały się w Warszawie w tym czasie. No bo jak mogłem inaczej. Rzucałem ulotki, żeby ludzie manifestowali i protestowali, a sam bym siedział w domu? Manifestacje należały do kolorytu tamtego czasu. My wychodziliśmy na ulice i krzyczeliśmy Solidarność, Solidarność oni nas pałowali, obrzucali gazem łzawiącym i polewali wodą z armatek. Słyszałem od innych kolegów o jakimś sterowaniu manifestacjami, podsłuchach dowodzenia milicyjnego, rzucaniu kolców pod transportery co miało miedzy innymi być jednym z zadań GO, ale sam się z tym nie zetknąłem.

Na początku grudnia 1982 r. zdarzyła się nam wpadka na tzw. "gorącym uczynku". Było to plakatowanie miasta w ramach podgrzewania atmosfery przed pierwszą rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Kleiliśmy we dwóch ze Zbyszkiem Hurlakiem w samym centrum, jakoś tak późno wieczorem. Nagle Zbyszek zauważył jakiś patrol. Przeszliśmy w inne miejsce. Zbyszek chciał zakończyć akcję. Miał rację, ale przekonałem go, że dokleimy jeszcze resztę i zrywamy się. Zaszli nas z drugiej strony. Usłyszałem łomot wojskowych butów, kątem oka zobaczyłem, że jeden zdejmuje w biegu z pleców pistolet maszynowy, usłyszałem ostre okrzyki "stój, bo strzelam", albo coś podobnego. Nie uciekaliśmy. Zaprowadzili nas na komendę milicji na Wilczą. Gliniarze oglądali nas jak w ZOO, co trochę jakiś przechodził i rzucał kąśliwą uwagę. Ale o dziwo (vivat biurokracja!!!) jakiś czas zostawili nas zupełnie samych. Nie było komu zająć się nami. Zanim przylazł pierwszy na przesłuchanie, już uzgodniliśmy podstawowe fakty i linię obrony. Potem przerzucili nas do aresztu śledczego na terenie mokotowskiego więzienia (Rakowiecka 37,o ile mnie pamięć nie myli pawilon 3, oddział 2). Dominujące wspomnienie z tego czasu to brzęk kluczy, stukot butów po stalowych pomostach, kraty, druty, rury, blachy. Gdy zatrzasnęły się za mną drzwi celi byłem pewien, że w zamknięciu spędzę minimum dwa lata. Z tzw. "dekretu" (Dekret o stanie wojennym) minimalne wyroki wynosiły dwa lata. Okazało się coś zupełnie innego. 13 grudnia ' 82 władza ludowa ogłosiła zawieszenie stanu wojennego i amnestię, a nas wypuścili po niecałych trzech tygodniach od aresztowania, dokładnie w wigilię Bożego Narodzenia. Jakiś czas po wyjściu z aresztu dowiedziałem się, ze tej samej nocy wpadł Wiktor Świercz oraz Rysiek Nachiło i Stachu Cegliński. Wyszli jakiś tydzień później.

Na jakiś czas trzeba było przycupnąć...

Zająłem się studiami. Cel podstawowy - zaliczyć sesję zimową. Na uczelni otrzymaliśmy pełne wsparcie ze strony kadry naukowej. Pomimo nacisków ze strony SB nie tylko nie zgodzono się nas wyrzucić ze studiów, ale roztoczono nad nami opiekę. Mną i Zbigniewem opiekowali się dr Wojciech Grodecki ,specjalista od budowli podziemnych i dr Wojciech Radomski - mostowiec .Obaj byli pracownikami naukowymi Politechniki Warszawskiej wydział Inżynierii Lądowej. Rewelacyjni ludzie. Zawsze chętni do pomocy, dyskretni, kulturalni i na poziomie. Pomagając nam sami też się narażali. Nikt przecież nie wiedział, jak rozwinie się sytuacja ogólna. Przy późniejszych wpadkach i aresztowaniach zawsze któryś pojawiał się na rozprawie, jako przedstawiciel uczelni i oświadczał, że ten oto "student zatrzymany właśnie przedwczoraj przez milicję na manifestacji ma bardzo dobrą opinię i jest uczelni bardzo potrzebny", lub coś podobnego w zależności od okoliczności. Po zaliczeniu półrocza i sesji znów powoli zaczęliśmy wciągać się ponownie w "tematy". Zbyszek już do ulotkowania nie wrócił, zaczął ciągnąć inne sprawy. Ja ulotkowałem już raczej z doskoku tzn. w bardziej "gorącym" okresie, albo czasem tak dla sportu. Powoli główny ciężar naszych działań zaczął przechodzić na kolportaż prasy, książek, sami próbowaliśmy coś wydawać (m.in. udało się wydrukować trzy książki :"Polska zgwałcona" Mikołajczyka, "Myśli staroświeckiego Polaka" Wierzbickiego oraz "Konspira"), prowadziliśmy bibliotekę "podziemną", współorganizowaliśmy (razem z Markiem Więzowskim) druk dwutygodnika "Kos" (drukarzami byli nasi koledzy Wiesiek Borkowski i Czarek Oleksiak) i robiliśmy wiele innych absolutnie nielegalnych rzeczy. Jednak w 1983 roku sporo chodziłem jeszcze często na ulotkowanie, głównie z Andrzejem Kalatą. Rzucaliśmy prawie wyłącznie "z ręki". Była to technika szybsza i nie wymagała dużych przygotowań. Brało się po prostu jedną, lub dwie paczki ulotek i wchodziło w tłum np. na ruchliwej ulicy. W pewnym momencie rzucało się ulotki nad głowami tłumu i "w długą". Ulotki rozsypywały się w piękny warkocz i opadały na ludzi. Jeden rzucał, drugi obstawiał. Następnym razem zmiana. Wcześniej dość często rzucaliśmy ulotki "z lontem". Polegało to na znalezieniu odpowiedniego okienka np. na klatce schodowej, ale koniecznie musiało wychodzić na uczęszczany plac, lub ulicę. Zawieszało się paczkę z ulotkami, owiniętą żyłką z lontem. Podpalało się lont i opuszczało lokal. Za dwie, trzy minuty z bezpiecznej odległości można było obserwować reakcję ludzi na sypiące się "z nieba" ulotki. Ta technika wymagała jednak wcześniejszego rozpoznania, była bardziej pracochłonna- dlatego ją zarzuciliśmy.

Zdarzył nam się raz niezbyt przyjemny wypadek. Umówiliśmy się, że rzucamy na bardzo ruchliwym chodniku przy domach Centrum. Andrzej rzucał, ja obstawiałem. Nie miał w co wcześniej włożyć ulotek i pożyczył ode mnie skórzaną torbę, którą dostałem od mamy na gwiazdkę. Wyciąga z torby ulotki, rzuca i w chwilę później ledwo wymyka się z rąk dwóch gości, którzy rzucili się na niego. Widzę jak jeden łapie go za rękę, ale zostaje mu w ręku jedynie moja torba. Andrzej wężowym ruchem wyrywa do przodu, leci jak pies Huckelbery - z telewizyjną, niewiarygodną prędkością, wskakuje na maskę jakiegoś auta i błyskawicznie odstawia SB-eków. Po jakiś stu, dwustu metrach poddali się. Ja ruszyłem za nimi w pewnej odległości. Zatrzymali się przy wystawie. Przechodząc obok nich usłyszałem - "ty głąbie, trzeba było mu nogę podłożyć". Uważnie patrzyłem - torby nie mieli. SB ek musiał ją zaraz upuścić w pościgu. Poleciałem szybko na miejsce, gdzie Andrzej rzucał ulotki. Torby już nie było. Była ona ważna z dwóch powodów : po pierwsze był to dla mnie cenny prezent, po drugie zostawiłem w niej lekkomyślnie zeszyt, po którym mogłem zostać rozpoznany. Spotkaliśmy się w akademiku, szczęśliwi, ze tak to się skończyło. Później, gdy omawialiśmy sytuację w większym gronie okazało się, że to miejsce wybrały sobie wcześniej już dwie ekipy ulotkowe i SB ecja zastawiła pułapkę. Na szczęście nieskuteczną.

Z ciekawszych akcji Grup Oporu RKW "Solidarni" opisałbym jeszcze jedną, z którą zetknąłem się. Była to akcja we Wrocławiu. Daty dziś nie pamiętam, ale gdybym miał strzelać to powiedziałbym gdzieś tak w 1985 r. Byłem wówczas starym, doświadczonym, pracującym z wielkim zaangażowaniem konspiratorem, który otarł się kilkakrotnie o areszty (Rakowiecka, Wilcza, pałac Mostowskich i Cyryla Metodego). Wojtek Nachiło spytał mnie, czy nie wziąłbym udziału w takiej akcji wyjazdowej. Pomysł spodobał mi się, zgodziłem się chętnie. Tym razem miało być coś wyjątkowego. Sekcja techniczna opracowała nową metodę rzucania ulotek. Do odpowiednio skonstruowanej rury z lekkim ładunkiem wybuchowym wkładało się ulotki, po ustawieniu jej w odpowiednim miejscu zapalało lont i ulotki wyskakiwały w powietrze. Wiedziałem już wcześniej z opowiadań, że takie próby były czynione, ale w praktyce miałem spotkać się z tym po raz pierwszy (i zresztą ostatni). Do dziś nie znam dokładnych przyczyn, dla których ekipa kilkunastu młodych ludzi z Warszawy ulotkowała we Wrocławiu. Dostaliśmy wiadomość, że mamy wesprzeć tamtejszą Solidarność. Dziś nawet nie pamiętam, jaka była treść ulotek, ani z kim byłem w parze do wyrzutnika ulotek (chyba z Witkiem). Niewykluczone, że chodziło o wsparcie Frasyniuka w jego rywalizacji z Solidarnością Walczącą, która była dość mocna we Wrocławiu. Akcja powiodła się, zdecydowana większość ulotek poszła w górę, nikt nie wpadł. W telewizji mówili wówczas o grupie terrorystycznej i pokazywali jakąś przestraszoną hukiem kobietę. Zdaje się, że ze względu na potencjalne zagrożenie dla organizatorów i osób postronnych ta "wybuchowa" technika ulotkowania nie była więcej stosowana.

Do tej pory bardziej koncentrowałem się na faktach, starając się jednocześnie oddać ducha czasów. Jaka była jednak istota naszego zaangażowania? Dlaczego ryzykowaliśmy, zamiast spokojnie sobie studiować? Jeżeli chodzi o mnie, to pierwszym impulsem był bunt przeciwko temu, że komuna chciała mi zabrać coś ważnego. Tak odczuwałem wprowadzenie stanu wojennego i te wszystkie zakazy. Jednak w miarę upływu czasu szukałem identyfikacji pozytywnej. Dość szybko zorientowałem się, że środowisko postkorowskie mi nie odpowiada. Lektury "Krytyki", czy "Vacatu" uświadomiły mi, że jest to środowisko posiadające inny system wartości niż mój, w którym wiara w Boga i 10 przykazań były fundamentem. Z sympatią odnosiłem się do środowisk określających się jako patriotyczne, niepodległościowe oraz korwinowców. Powoli sprzeciw, bunt przeciwko rzeczywistości realnego socjalizmu schodził na dalszy plan, a na pierwszy wysunął się świadomy (bo poparty dużą liczbą lektur) patriotyzm i szacunek dla polskich tradycji. Doszedłem wreszcie do konstatacji, że całe to osobiste poświęcenie i ryzyko ma sens, bo tworzymy wspólnotę narodową i każdy powinien coś oddać dla dobra wspólnego. Praktycznie wszyscy, których znałem oprócz "knucia" dużo czytali, dużo również dyskutowaliśmy, czasem w przelocie np. podczas odbierania partii gazetek ze "skrzynki", albo na spotkaniach towarzysko-organizacyjnych. Pamiętam np. burzliwe spotkanie w Babilonie, na którym mogło być ze dwadzieścia osób. Musiało to być w 1983 roku. Chyba po raz pierwszy widziałem wówczas Teodora Klincewicza, szefa Grup Oporu, którego Witek przedstawił nam jako Rafała. Przyczyną spotkania był ferment panujący od jakiegoś czasu w naszych szeregach. Byliśmy od wprowadzenia stanu wojennego prawie cały czas na wysokich obrotach. Ulotki, manifestacje - permanentna akcja. A tu tymczasem masowy opór społeczny wobec WRON - y zaczął powoli przygasać. Komuna natomiast miała się całkiem dobrze. Wielu z nas myślało (ja do nich również należałem), że trzeba ostrzej, w podtekście, żeby wysadzać bolszewickie pomniki, zbierać broń itp. Nie pamiętam argumentów Rafała - był jednak przeciw. Byliśmy młodzi, mieliśmy gorące głowy, ale ten zapał do ostrzejszych metod walki nie mógł być zbyt mocny, ponieważ wkrótce przygasł. Nie zamienił się w czyn. Atmosfera musiała być wszędzie podobna i wkrótce w podziemnej prasie ukazało się sporo artykułów, że Solidarność to ruch pokojowy, że to jest jego siła, stawiano Ghandiego za wzór, a ponieważ my oprócz tego, że niejednokrotnie drukowaliśmy i kolportowaliśmy prasę, to ją również czytaliśmy, przeważnie od deski do deski to artykuły te do nas również docierały.. Treści tam zawarte oczywiście bardzo na nas wpływały. Tak więc dotarło do nas, że nie otrzymamy wsparcia od naszego dowództwa i w związku z tym nie należy szukać broni.

Klincewicza widziałem raptem kilka razy i w latach osiemdziesiątych nie poznałem w ogóle jego nazwiska. Najpierw znałem go jako Rafała, potem zdaje się, że po jakiejś odsiadce przyjął ksywkę Borys. Gdy Witek wpadł w ręce towarzyszy po raz drugi i został posadzony na kilka miesięcy spotkałem Klincewicza po raz ostatni. Przedstawił mnie Tadeuszowi (też pseudonim), który jakiś czas był moim głównym kontaktem do Grup Oporu. Po jakimś czasie i ten kontakt się zerwał i ze sprawami GO miałem do czynienia przez Wojtka Nachiło i to również z rzadka . W międzyczasie dopinałem inne sprawy np. skład książek wydawnictwa Pokolenie, skrzynkę przerzutowa dla prasy i książek oraz wymienione już wcześniej przeze mnie inne inicjatywy, nie byłem więc bezrobotny.

Tadeusz to jedna z zagadek z tamtego czasu, której nie próbowałem i nie musiałem rozwiązywać. Jakiś czas po zerwaniu się z nim mojego kontaktu rozeszła się wieść, że wprowadził go do "podziemia" agent SB, który został zdemaskowany w sprawie MRKS - u, niejaki Miastowski. Mnie ta historia w pewnym sensie mogła dotyczyć, bo miałem przecież z nim kontakty, ale w momencie gdy zaczęły krążyć informacje, że Tadeusz jest również agentem nie miałem już z nim do czynienia, choć pomimo to czułem się lekko zagrożony. Oczywiście chciałbym wiedzieć dziś, jak było naprawdę.

Tyle moich wspomnień z tamtego czasu związanych z Grupami Oporu RKW "Solidarni". Nie starałem się opowiadać zbyt szeroko, ale z drugiej strony nie mogłem ograniczyć się jedynie do akcji. Czasem trudno byłoby przyporządkować jakieś konkretne działanie do Grup Oporu, ponieważ w pewnym momencie różne wątki zaczęły się przeplatać, nowe pomysły nawet zrodzone w środowisku GO nabierały pewnego rozpędu i w konsekwencji stawały się samodzielnym bytem. Nie jestem w stanie w ogóle powiedzieć, kiedy zakończyłem współpracę z GO. Prawdopodobnie była to jakaś wspólna akcja z Wojtkiem Nachiło, lub Andrzejem Kalatą gdzieś koło 1985, albo 86 roku, być może właśnie ta wrocławska wyjazdówka, albo jakaś z akcji ulotkowych. W pewnym momencie moje zainteresowania poszły bardziej w kierunku druku i kolportażu książek i tym zajmowałem się do 1987r, kiedy rozstałem się z "podziemiem" po skończeniu studiów i zmianie stanu cywilnego.

Ruch wydawniczy, samoorganizacja społeczna, manifestacje były wg. mnie właściwą dla tamtego czasu odpowiedzią na próbę powrotu do realnego socjalizmu, jaką podjął Jaruzelski z towarzyszami 13.12.1981. Znalazłem się w samym środku tego ruchu, jako jego aktywny współuczestnik. Od pewnego momentu traktowałem nasze zaangażowanie jako naturalną kontynuację powstań narodowych, czy działalności Armii Krajowej, choć oczywiście rozumiałem różnicę w stopniu ryzyka - akowcy płacili życiem, my mogliśmy posiedzieć jakiś czas w więzieniu, lub mieć kłopoty ze znalezieniem pracy. Choć z drugiej strony do dziś jest niewyjaśnionych ok. 100 morderstw działaczy opozycji, lub osób czynnie sprzeciwiających się systemowi komunistycznemu w latach 80tych także stawka czasem była znacznie wyższa, czego wówczas byliśmy świadomi.

Marek Głowacki

Wróć