Wspomnienia
Wywiad ze Zbyszkiem Hurlakiem
Czy jest wydarzenie, które mógłbyś nazwać przełomowym w swoim życiu z punktu widzenia kształtowania się twojej świadomości czy poglądów?
Urodziłem się w roku 1961 w Pińczowie w rodzinie inteligenckiej. Myślę, że jednymi z ważniejszych przesłań jakie przekazali mi moi rodzice była uczciwość (w najbardziej elementarnym znaczeniu) oraz to, że w życiu wszystko trzeba wypracować ciężką pracą. Mój Tato był niezależnie myślącym człowiekiem i chociaż poddawano go naciskom, żeby zapisał się do partii zawsze stanowczo odmawiał. Miało to dla mnie duże znaczenie. Ale naprawdę podjęcie studiów w Warszawie w 1980 roku otworzyło mi oczy.
Jak pamiętasz swoje pierwsze kontakty i doświadczenia na uczelni?
Nie byłem typem działacza. Po przyjściu na uczelnię nie zapisałem się do powstającego wtedy NZS-u, ale miałem poglądy bardzo ugruntowane. Początek studiów to dużo nauki i zajęć na uczelni. Brałem udział w dyskusjach na temat sytuacji w kraju (która zmieniała się w bardzo szybkim tempie). Czułem wtedy smak wolności. Dobrze utkwił mi w pamięci strajk na naszym wydziale. Na pierwszym roku poznałem Marka Głowackiego, z którym razem studiowałem. Mieliśmy podobne poglądy polityczne. Prawdziwym szokiem dla mnie było wprowadzenie stanu wojennego w grudniu 1981 roku. Odbierałem to jako gwałt na Polsce, podeptanie demokracji i jako atak w moją osobę. Nie miałem wcześniej predyspozycji, aby być działaczem, ale od tego momentu wiedziałem, że muszę się włączyć i coś robić.
W jakich okolicznościach zastał Cię stan wojenny?
Byłem w Kielcach. Jeszcze tego samego dnia pojechałem do Warszawy. Rodzina mnie zatrzymywała w domu, a ja czułem, że muszę pojechać i coś robić. Miałem wtedy dwadzieścia lat i całe to wydarzenie było dla mnie prawdziwym szokiem, który zaważył na dalszych moich losach. Podobnie jak na losach wielu ludzi z mojego środowiska.
Ale przecież decyzja o nagłym wyjeździe do Warszawy i przekonaniu, że Twoje miejsce jest wtedy w akademiku, czy na uczelni właśnie wtedy kiedy wprowadzono stan wojenny musiała mieć jakieś głębsze korzenie i nie wynikała tylko z impulsu.......
Byłem przekonany, że tam jest moje miejsce. Miałem nadzieję, że w stolicy będzie opór, że za chwilę zaczną się strajki i ludzie upomną się o swoje prawa. Zawiodłem się, gdyż niewiele z tego miało miejsce i ZOMO szybko opanowało sytuację. Następnego dnia pojechałem na uczelnię. Ktoś mówił, że jest tam strajk, ale okazało się to nieprawdą. Ponieważ niewiele się działo wróciłem do Kielc. Na studia pojechałem dopiero jak zaczęły się zajęcia (w lutym). Od tej pory razem z Markiem Głowackim zaczęliśmy działać. Początkowo rozmowy, planowanie, szukanie kontaktów z silnym przekonaniem, ze musimy coś robić. Pierwsza akcja to malowanie murów, potem przyszły akcje ulotkowe. Na pewno duże znaczenie w ugruntowaniu przekonań o konieczności działania miały manifestacje uliczne (pierwsza w maju 1982 roku), pierwsze bijatyki z ZOMO na ulicach Warszawy, zorganizowany opór. Miało to dla mnie znaczenie, gdyż zobaczyłem ile osób stoi po naszej stronie.
A jak doszło do pierwszego aresztowania za działalność i kiedy to było?
Było to 6 grudnia 1982 roku. Akcja organizowana była bezpośrednio przez Grupy Oporu. Nie była to moja pierwsza akcja w ramach GO. Jednak ta utkwiła mi głęboko w pamięci. Do rozklejenia mieliśmy dwa rodzaje plakatów: duże formatu A3 z napisem "Solidarność Żyje" i małe zawierające Wronę, Jaruzelskiego, ZOMO i symbole stanu wojennego. Grupę tworzyliśmy z Markiem Głowackim. Klejenie plakatów rozpoczęliśmy o 5 rano w rejonie skrzyżowania Aleii Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Na ulicach dużo patroli, ale ludzi jeszcze niewiele. Przemykamy ulicami między blokami i robota zbliża się do końca. Zostało niewiele plakatów. W trakcie rozlepiania na podwórku jednego z większych bloków nagle z bramy wypadło dwóch milicjantów krzycząc coś niezrozumiałego i wymachując automatami. Zaczęliśmy uciekać. Potknąłem się jednak i upadłem jak długi. Dostałem dwa razy pałką i zobaczyłem lufę automatu wycelowaną w twarz. Cóż było robić nie mieliśmy żadnych szans. Jak się później okazało namierzył nas dozorca z jednego z domów, więc mieli nas od pewnego czasu jak na widelcu. Dzisiaj po latach widzę twarz milicjanta, który mnie dopadł. Był młody, ale chyba bardziej wystraszony ode mnie. Marek też niedługo uciekał. Podniosłem się z ziemi. Nie było żadnej rozmowy. Zaprowadzono nas na komendę na Wilczej. Po drodze plątanina myśli (czy będzie pałowanie, czy ścieżka zdrowia).Ale powiedziano nam, że nic nam się nie stanie. Przez niedopatrzenie zostawili nas przez dwie minuty samych razem. Co pozwoliło nam ustalić wspólną wersję wydarzeń, której trzymaliśmy się do końca. Od czasu do czasu milicjanci przychodzili popatrzeć na nas, niektórzy nam ubliżali, ale ci dwaj którzy nas zatrzymali zachowywali się poprawnie.
A jakie były twoje wewnętrzne odczucia tuż po zatrzymaniu? Musiało to być wielkie przeżycie.
Przyznam, że cały czas byłem w szoku. Było to dla mnie wielkie przeżycie i wiązało się z przypływem adrenaliny. Poruszałem się w zupełnie nieznanym mi dotychczas świecie i zmiany były zbyt szybkie, żeby można było je odreagować. Trwa stan wojenny, człowiek wpada w ręce milicji i jest nastawiony na wszystko. Dla młodego człowieka to jest szokujące przeżycie. Spodziewałem się wszystkiego najgorszego, i że świat normalności nagle się urwał. Ale z drugiej strony dostrzegłem, że sami milicjanci też byli trochę w szoku, wcale nie tacy bezwzględni jak myślałem. Jakiś czas później wrzucili nas na dołek, po czym zajęli się nami esbecy. Byliśmy na dołku cały dzień i cały czas nas zmiękczali. Co jakiś czas wzywano mnie z celi na przesłuchania, które prowadziło na zmianę trzech esbeków. Za każdym razem byłem skuwany i prowadzony do małego pomieszczenia bez okien. Cały czas chodziło o to, by zwerbować mnie do współpracy. Rozmowy były proste i według utartego scenariusza: A jak to będzie? A jak to Pan widzi? Możemy Panu pomóc. Dwóch esbeków starało się być dla mnie miłych (jeden najmłodszy zwracał się do mnie po przyjacielsku i po imieniu), a trzeci, szczególnie pod wieczór starał się brać mnie na huki i zastraszyć. Cały czas wypytywali skąd ulotki, gdzie jest drukarnia, kto akcję zorganizował.
Co najbardziej utkwiło ci w pamięci z tego okresu przesłuchań na Wilczej?
Wiele szczegółów pamiętam do dnia dzisiejszego. W pamięci pozostał szczęk kluczy i założone kajdanki, w których prowadzono mnie na przesłuchania. Wiedziałem, że nic złego nie zrobiłem, a tu kajdanki i poczucie strasznego zniewolenia. Nie pamiętam żadnych rozmów oprócz esbeków. Przyjąłem zasadę, że zamykam się w swoim świecie i odcinam od wszystkiego. Tej zasady trzymałem się też na Rakowieckiej. Praktycznie całą noc na Wilczej nie spałem, bo trudno zasnąć na betonie z myślami, że nie wiadomo co będzie. Perspektywy były bardzo mizerne.
Kiedy i jakie postawiono Ci zarzuty?
Następnego dnia rano wywołano mnie po nazwisku z celi i przewieziono do prokuratury Warszawa Śródmieście, gdzie prokurator postawił mi zarzuty. Trwało to krótko, prokurator zadał kilka pytań i ja przedstawiłem swoją wersję wydarzeń. Dokładnych zarzutów nie pamiętam, ale były oczywiste jak na tamte czasy. Dowiedziałem się, że podlegam pod tryb doraźny. Oznaczało to minimalną karę trzech lat więzienia bez prawa złożenia apelacji. Przyjąłem to chłodno przeklinając w duchu komunę i prokuratora. Byłem już w duchu nastawiony na odsiadkę i z tym się pogodziłem. Takie nastawienie bardzo mi pomogło przeżyć ten koszmar.
Skąd tak szybko wyrobiło się w tobie takie nastawienie?
Mam taki charakter. Potrafię w pewnych sytuacjach podjąć stanowcze decyzje wiedząc, że tak musi być. Oczywiście sytuacja, w której się znalazłem, to dla młodego człowieka tracącego perspektywy na przyszłość jest olbrzymi szok, który odciska piętno na całe życie. Dlatego tak dobrze pamiętam szczegóły zatrzymania i pobytu w areszcie mimo upływu 25 lat.
Jak wyglądały pierwsze dni w Areszcie Śledczym dla kolportera ulotek w 1982 roku?
Pamiętam wjazd na teren aresztu, szczęk zamykanej bramy i szok z tym związany. Szczególnie w tym czasie tak wiele mówiło się o siedzeniu z kryminalnymi, ludźmi chorymi, recydywistami. Wszystko nakładało się na siebie, na już istniejące poczucie izolacji, osamotnienia i zagrożenia. Na Rakowieckiej zabrano mnie do pomieszczenia, gdzie było kilku oficerów służby więziennej. Kazano mi wyjąć wszystko z kieszeni (spisali jakiś protokół) i rozebrać do naga. Dostałem więzienne łachy i miskę. Umieścili mnie w celi nr 19 (trzymany był w niej wcześniej Jacek Kuroń, ale wyszedł na przepustkę na pogrzeb ojca - po powrocie z przepustki wracało się już do innej celi). W celi początkowo siedziało nas trzech (jeden to na pewno był kapuś). Nie zdążyłem się jeszcze dobrze oswoić z wyglądem celi, gdy wprowadzono do niej Ryśka Nachiło. Znałem, go wcześniej i wiedziałem, że również brał udział w akcji ulotkowej. Dowiedziałem się wtedy, że równocześnie z nami wpadła druga grupa. To, że Rysiek trafił do jednej celi ze mną było nielogiczne i nieprawdopodobne. Wydaje mi się, że esbecja umieszczając nas razem chciała coś osiągnąć. Jednak przez cały czas udawaliśmy, że się nie znamy i praktycznie ze sobą nie rozmawialiśmy. W "Trybunie Ludu" następnego dnia ukazała się wzmianka, że zatrzymano wielu przedstawicieli zorganizowanego podziemia. Codzienne życie w celi było oczywiście uciążliwe. Apele, spacer tylko pół godziny dziennie, beznadziejne jedzenie, rewizje, brak możliwości położenia w dzień i ciasnota w celi.
Jak długo siedziałeś w celi na Rakowieckiej?
W areszcie spędziłem trzy tygodnie. W dzień Wigilii Bożego Narodzenia wywołano mnie z celi po nazwisku (myślałem, że na kolejne przesłuchanie), po czym zakomunikowano, że wychodzę z aresztu. Zabrano mnie do osobnego pomieszczenia i oddano wszystkie zarekwirowane rzeczy. Następnie przeszedłem przez kilka zakratowanych bram., taka normalna więzienna procedura. Chwilę później zobaczyłem Marka Głowackiego, z którym wyszliśmy razem przez bramę na wolność. Później rozjechaliśmy się do domów. Dnia 8 lutego 1983 roku odbył się proces w Sądzie Rejonowym Warszawa Śródmieście. Zostaliśmy uniewinnieni, ponieważ nie złamaliśmy żadnego przepisu prawa. Co więcej prokuratura nie odwołała się od wyroku. Wyszliśmy z sądu jako niewinni. Miałem podwójne odczucia. Z jednej strony poczucie ulgi po tym co mnie spotkało jeszcze dwa miesiące wcześniej. Z drugiej natomiast poczucie wielkiej krzywdy ze strony komuny. To oczywiście mogło przynieść w konsekwencji tylko jedno: to mianowicie, że dalej działaliśmy, a przeżycia były dodatkowym impulsem do działania.
wywiad przeprowadził Jarosław Malik, Kielce 30.09.2007
Wróć